O Piotrze Strzeżyszu mówi się, że należy do „sekty rowerowych włóczykijów”. Z siodełka jednośladu oglądał magiczny Tybet, tajemnicze mroźne Andy, Islandię, Indie, Meksyk… i niejedno ma do powiedzenia. Z podróżnikiem rozmawiamy o emocjach w podróży, jungowskich archetypach, lepszych światach, chwilach słabości, a trochę nawet o hipokryzji.

O Piotrze Strzeżyszu mówi się, że należy do „sekty rowerowych

Kaśka Paluch: Twoje relacje, w moim odczuciu, wyróżnia przede wszystkim dość duży nacisk na aspekt subiektywnego, wewnętrznego i emocjonalnego przeżywania czy to widoków, miejsc czy spotkań z ludźmi. Podróżnicy nieczęsto się tak „odsłaniają”, co zaczyna wytwarzać wrażenie, że dla wielu podróżowanie to wyłącznie zaliczanie kolejnych punktów na mapie. A to z kolei bardzo odziera zjawisko poznawania świata z czegoś magicznego. Dlaczego tak się dzieje? Czy to efekt komercjalizacji środowiska? 
Piotr Strzeżysz: Nie chciałbym wypowiadać się za środowisko i za inne osoby, bo wydaje mi się, że każdy powinien odpowiadać za siebie. Poza tym, jakiekolwiek szufladkowanie czy to mnie samego, czy kogoś innego, jest mi obce. Nigdy nie utożsamiałem się też z żadnych środowiskiem, choć być może, wiele osób widzi we mnie reprezentanta jakiejś określonej grupy. 

Mogę powiedzieć jedynie o sobie. Jeśli ktoś uważa, że w moim podróżowaniu można dostrzec aspekt subiektywny, emocjonalny, to należy tylko z podziękowaniem skłonić głowę i cieszyć się, że ktoś to dostrzega. Z roku na rok coraz więcej myślę o celowości wyjazdów, o tym, co właściwie mnie popycha, zmusza niejako do odbycia kolejnej podróży. Myślę, że są to raczej dość proste powody, w których trudno doszukiwać się większej głębi. Z jednej strony jest to głód nowości, oczekiwanie odkrywczej odmiany, apetyt na nowe doznania, a z drugiej pewnie i chęć ucieczki, szukanie autentyczności w jakimś „gdzie indziej”, nieustająca pogoń za czymś, czego brakuje, nawet jeśli nie wiadomo, czym jest to, czego się podświadomie szuka. 

Wspominasz parokrotnie, że robisz notatki w trakcie podróży. To rodzaj pamiętnika czy suchy reportaż? Czy nie zdarzyło ci się, że po powrocie do kraju, zajrzałeś do notatek, przeczytałeś o – na przykład – uczuciu kompletnej harmonii w jednym z tybetańskich klasztorów i pomyślałeś „to głupota!”, bo emocje opadły i z perspektywy czasu wcale nie wydawało się to tak wyjątkowe?
Powiedziałbym, że moje notatki nie są ani pamiętnikiem, ani reportażem; są to raczej luźne myśli, które czasem domagają się zapisania. Nie notuję wszystkiego. Żeby coś napisać, muszę odczuwać jakąś wewnętrzną presję, ciśnienie, bez tego nie jestem w stanie napisać niczego. 

Natomiast, odnośnie wrażeń… Słowa, czy notatki sprzed lat przypominają pewne sytuacje, ale raczej właśnie konkretne sytuacje, a nie zapomniane już uczucia. Czytając stare wspomnienia, bardzo trudno przypomnieć sobie, co się w tamtej danej chwili czuło, bo było to charkterystyczne (wyłączne) dla tamtej sytuacji, było tożsame z nieistniejącym już podmiotem. Po powrocie do domu, a nawet wcześniej, zatraca się ten emocjonalny związek pomiędzy rzeczami i może dlatego pewne opisy wrażeń mogą się potem wydawać niezrozumiałe, albo nawet śmieszne. 

Kiedy pisałem książkę o Andach, to, co akurat miałem w głowie, mniej lub bardziej świadomie wpływało na treści, niezależnie od tego, co pisałem. Trochę tak, jakbym pisał na przykład o tęsknocie, czy jakichkolwiek innych uczuciach, wykorzystując opisaną w notatkach z podróży, przypomnianą sobie poprzez słowa scenerię. Wysiłek zresztą sprzyja kontemplacji i rozmyślaniu – myśli, które przychodzą wtedy do głowy, są często związane z drogą, ze zmęczeniem, z wysiłkiem, stąd pewnie wiele negatywnych komentarzy o mojej drugiej książce, w której ten wysiłek aż się przelewa: jak to wypomniał mi (skądinąd słusznie) jeden z krytyków, że książka ciągnie się, jak przysłowiowy makaron.

Czy zdarzyło ci się przeżyć i zanotować coś, czego nie odważyłeś się później opublikować?
Oczywiście. Ale nie ma potrzeby pisać o wszystkim. Podobnie jak w każdy z nas w życiu, dokonuję również wyborów, kiedy piszę. Zacytuję tutaj Gombrowicza: „Próbuję rozmaitych ról. Przybieram różne postawy. Nadaję moim przeżyciom przeróżne sensy, a jeśli któryś z tych sensów zostanie zaakceptowany przez ludzi, utrwalam się w nim. Nie tylko ja nadaję sobie sens. Także inni nadają mi sens. Ze starcia tych interpretacji powstaje jakiś trzeci sens, który mnie wyznacza”. 

Często cytujesz podróżników i myślicieli, po twoim stylu pisarskim też nietrudno wyczuć, że literatura to istotny aspekt twojego życia. Jesteś jedną z tych osób, które pierwsze podróże przeżywała z Tomem Sawyerem czy Tonym Halikiem?
Ani z jednym, ani z drugim. Pierwsze przygody przeżywałem, jak jeszcze nie umiałem czytać. Miałem w domu stary atlas świata, po którym rysowałem statki i kreśliłem trasy po kolorowych kartkach. 

Z twoich relacji bije sporo optymizmu, wspominasz czasem, że „przekonujesz samego siebie, że dobrze się bawisz” – na przykład podczas gradobicia. Czy mimo wszystko pamiętasz jednak chwile kompletnego załamania, momenty, w których zadawałeś sobie pytanie „po co ja to robię?!” – i nie znajdowałeś na to sensownej odpowiedzi?
Czasem zdarzają się słabe chwile, są częścią każdego wyjazdu. Totalnego załamania chyba jeszcze nie doświadczyłem, ale zdarza się, że człowiek trochę popłacze, czy to z bólu, czy z bezsilności – jak na przykład podczas czterdziestu godzin w namiocie na Islandii, podczas huraganowego wiatru i deszczu, czy choroby w Tybecie. 

Czasem w różnych relacjach, nie tylko twoich, zdarza mi się przeczytać, że poza namiotem, kuchenką gazową i własnymi nogami czy kołami roweru nic więcej do życia nie trzeba. Nie ma w tym pewnej hipokryzji? Sam podczas podróży musisz korzystać z najlepszego, drogiego sprzętu, żywności liofilizowanej itd. A więc technologia – choć nie w postaci internetu czy zmywarki – zdaje się być jednak nieodzowną częścią podróży.
Ale rzeczy, które wymieniłaś, dokładnie wystarczą, więc dlaczego hipokryzja? Przecież nie piszę, że nic nie jest potrzebne i że technologia jest zła. Piszę tylko, że poza kilkoma rzeczami, które zabieram, bez reszty można się obyć. Nie widzę tu żadnej hipokryzji, przecież nie neguję zupełnie postępu technologicznego, wręcz przeciwnie. Piszę o umiarze, o kwestii wyboru, o umiejętności rezygnowania z pewnych rzeczy, które wydają się nieodzowne. Dlaczego mam nie korzystać z tych udogodnień, które ułatwiają podróżowanie? Człowiek zawsze używał technologicznych nowinek, tyle, że dwadzieścia tysięcy lat temu były to na przykład lepsze groty do strzał, a teraz będą to, powiedzmy, sprawniejsze hamulce w rowerze. 

Jeśli ktoś zarzuca mi hipokryzję, bo korzystam z roweru, należałoby też nazwać hipokrytami pierwszych zdobywców bieguna, bo dotarli tam z saniami, a wcześniej jeszcze użyli statków, aby przepłynąć ocean.

Piszesz, że po zbyt długim pobycie w jednym miejscu, zaczynasz odczuwać dyskomfort. Wspominasz też czasem o niechęci powrotu do domu. Można to interpretować jako ucieczkę – trochę przed życiem, trochę przed rzeczywistością. Tak właśnie jest?
Pewnie tak trochę jest. W psychologii jungowskiej istnieje taki wzorzec archetypowy, z którym mógłbym się utożsamić, zwany puer aeternus – wieczny chłopiec, który zanim osiągnie dojrzałość, stawia sobie wygórowane duchowe cele, często niemożliwe do zrealizowania. Jest przez to ciągle osamotniony i narażony na porażki w konfrontacji z szarą codziennością. Zmaga się z niezrealizowanymi tęsknotami, pragnieniami, wiecznymi marzeniami. Kapuściński, w „Podróżach z Herodotem”, pisze o istotach jamochłonnych, strukturach gąbkach, „które wszystko łatwo wchłaniają i równie łatwo się z tym rozstają. Ludzie tacy, są w gruncie rzeczy nieszczęśliwi, ponieważ tak naprawdę, są bardzo samotni. Owszem, szukają innych i nawet zdaje im się, że w jakimś kraju czy mieście już znaleźli sobie bliskich, już ich poznali i wszystkiego się o nich dowiedzieli, ale któregoś dnia budzą się i nagle czują, że nic ich z nimi nie łączy, że mogą stąd natychmiast wyjechać. Tak na dobre do niczego się nie przywiązują, nie zapuszczają głęboko korzeni. Pytanie, który ze znanych krajów najbardziej im się podoba, wprawia ich w zakłopotanie – nie wiedzą, co odpowiedzieć. Do którego kraju chcieliby jeszcze wrócić? Znowu zakłopotanie – nigdy nie zadawali sobie takich pytań. Na pewno chcieliby wrócić na drogę, na szlak. Być znowu w drodze – oto, co im się marzy”. 

Czy pamiętasz, i czy mógłbyś opisać, pierwsze uczucia, jakie pojawiają się w głowie i sercu, po powrocie do własnego mieszkania po paromiesięcznej samotnej podróży? Radość, rozczarowanie, tęsknota? Miasto przytłacza? Jak to jest?
Oczywiście, że radość. Szczególnie, jeśli wraca się do bliskiej osoby. Tęsknota przychodzi później.

Nie boisz się krytycznego spojrzenia na miejsca i ludzi, do których wyidealizowanego obrazu zdążyliśmy się przyzwyczaić. Czy takie zdarzenia, jak Tybetańczycy zdzierający kasę z turysty (choć przyzwyczajeni jesteśmy do wizji uśmiechniętego Tybetańczyka, rozmodlonego Dalajlamy) były dla ciebie rozczarowaniami dużej wagi?
Nie, raczej nie byłem rozczarowany takimi spotkaniami. Od innych osób podróżujących po Tybecie słyszałem o podobnych sytuacjach. Nie budujmy sobie wyobrażenia o danej społeczności, czy miejscu na podstawie stereotypów i pozbawmy się złudzeń o istnieniu „lepszych” światów. Świat wokół coraz bardziej się homogenizuje i nie trzeba podróżować, aby to zauważyć, bo obrazy codziennie serwują nam media. Kraje i ludzie coraz silniej się do siebie upodabniają i jeśli spotykamy po drodze jakieś zakorzenione w naszej wyobraźni obrzędy, bądź tradycje, utożsamiane z danym regionem, często te zwyczaje podtrzymywane są jedynie dla turystów, aby mamić ich odkryciem „autentycznych” miejsc i doświadczeniem „prawdziwych, czystych” kultur. 

Dla wielu może ciągle być szokiem widok na przykład „prawdziwego” Masaja w Kenii, kiedy to po „spektaklu”, mężczyzna ściąga kolorowe fatałaszki, zakłada koszulkę z Ronaldo, a jego kolega wyciąga z kieszeni komórkę i dzwoni do żony. Jak to? Przecież turyści przyjechali tam po „prawdziwe” doznania, zapłacili za „autentyczny” spektakl, a tutaj ktoś serwuje im jakąś cepelię. Poszukiwanie autentyczności kończy się często rozczarowaniem, ale takie są realia, a że niektórzy i tak tę cepelię w cudzysłowie „kupują”, to już inna kwestia. 

Odczuwasz potrzebę powrotu do raz już zwiedzonych dalekich krajów, czy po każdej podróży i np. spisaniu wspomnień, traktujesz je już jak zamknięty rozdział?
Nie „odhaczam” swoich wyjazdów, więc jeśli gdzieś mi się spodobało, to bardzo chętnie tam wracam. Trzykrotnie jeździłem na Islandię, trzykrotnie byłem w Indiach, decyzja o wyborze kolejnego miejsca jest często wynikiem splotu najróżniejszych zmiennych i trudno nawet byłoby mi powiedzieć, jakie mam ulubione kierunki. Lubię góry, lubię przestrzeń i wiatr, często jeżdżę tam, gdzie nie ma zbyt wielu ludzi, ale to nie są jedyne kryteria, choć pewnie jedne z ważniejszych. 

Rower to twój jedyny sport? Może lubisz czasem wyskoczyć pobiegać, połazić po górach albo poczuć wiatr w żaglach?
Nie traktuję roweru jako sportu, to jest po prostu mój sposób życia, choć ostatni, z uwagi na problemy z kręgosłupem jeżdżę trochę mniej. Lubię ruch w każdej postaci, ale nie na wszystko można znaleźć czas. Rzeczywiście, ostatnio trochę biegałem, wziąłem nawet udział w kilku zawodach, m.in. w półmaratonie, ale szczerze mówiąc, roweru nie zamieniłbym na nic. A gdyby nie rower, zostałbym ptakiem. 

Lipiec 2013
Rozmawiała: Kaśka Paluch
Zdjęcia: Piotr Strzeżysz

Więcej o Piotrze i jego podróżach znajdziecie na stronie www.onthebike.pl