Marcus Miller - Afrodeezia

Czy w kwestii nowocześnie lub jazzowo potraktowanej muzyki afrykańskiej zostało powiedziane już wszystko? Nie, jeśli na horyzoncie pojawia się Marcus Miller. Więc jeśli mieliście wątpliwości, co do wyczerpania zagadnienia, to ten amerykański gitarzysta basowy udowodni wam, że temat… nie jest nawet liźnięty.

{youtube}fxJw_3FPAT4{/youtube}

Na „Afrodeezia” Marcus Miller postanowił sięgnąć nie tylko w głąb tradycji muzyki afrykańskiej, spirituals i soulowej, dotrzeć do jej korzeni, ale też znaleźć szereg powiązań słyszalnych w muzyce z różnych rejonów świata. Nagrywając album Miller i jego zespół podróżowali więc między Mali a Paryżem, Karaibami i Nowym Orleanem. Usłyszymy tu artystów z Brazylii, Trynidadu czy Burkina Faso. Bo jeśli w sambie można usłyszeć rytmy Gnawa, to znaczy, że wszyscy jesteśmy połączeni. I najprawdopodobniej – w większości przypadków – nasza muzyka wywodzi się z Czarnego Lądu. W końcu „Nowy Orlean jest najbardziej na północ wysuniętą częścia Karaibów…” – przytacza słowa Taj Mahala Miller. Ale nie tylko tę wartość afrykańskich brzmień artysta chciał pokazać na „Afrodeezii”. Także to, jak muzyka potrafi podnosić na duchu, wzbudzać motywację, jaką była siłą dla niewolników. Nowa płyta Marcusa Millera to więc opowieść o woli walki, o roli muzyki w życiu, o tym, ile wspólnych wartości wyznajemy nie do końca zdając sobie z tego sprawę, ale też o samym Marcusie Millerze. „Ta płyta pokazuje kim dzisiaj jestem: muzykiem otwartym, zawsze czujnym, który swoją osobowość odkrył 10 lat temu, ale wciąż się rozwija” – tłumaczy artysta.

Zatem kim jest dziś Miller? Sądząc po „Afrodeezii” przede wszystkim: basem. Spoiwem tego materiału jest więc nie tylko szeroko pojęta muzyka Afryki, ale też rozpoznawalna z dużej odległości, charakterystyczna technika gry na basie zwana slappingiem i ciepłe brzmienie gitary Millera, bodajże z jego własnej serii Sire. Bas króluje więc w brzmieniu, ale nie jest to władza totalitarna. Kiedy trzeba, artysta ustępuje miejsca reszcie instrumentarium, wyjątkowo zróżnicowanej – są i skrzypce, i klarnet, kora, gimbri, szereg perkusjonaliów, instrumenty dęte czy żeński chór („Preacher’s Kid”). I wychodzi na to, że to w zasadzie nie jest już tylko afrojazz, bo „Afrodeezia” lawiruje między gatunkami tak dynamicznie, że trudno jednoznacznie ją sklasyfikować – jest gdzieś pomiędzy fusion, world music, jazz-rockiem, etnicznymi balladami, new age i spirituals. W „I Can’t Breathe” pojawia się nawet quasi-acid-jazzowy rap. Czarny Ląd rządzi tu przede wszystkim, nie powinno być więc dla nikogo zaskoczeniem, że prym wiedzie rytm, a raczej puls, bo niekoniecznie jest to rytm rozumiany tradycyjnie, jako ten wybijany na perkusji. Złożone metrum poszczególnych kompozycji, wielopłaszczyznowe przenikające się wzajemnie i uzupełniające tętno utworów, może porwać słuchacza niczym nurt Zambezi. I nie wiadomo czy rzuci nas w lekkie, piosenkowe melodie czy szaleńczy wir jazzowych solówek. Piękne i urzekające jest to, jak Marcus Miller bogato czerpie z różnorodności muzyki Afryki i świata, jak bezbłędnie i wyraźnie potrafi nam ją zaprezentować. „Afrodeezia” to dowód, że kiedy artysta mówi: „stale się rozwijam”, nie plecie farmazonów. Ten rozwój jest naprawdę imponujący.

{youtube}e_Jky0u-0WA{/youtube}

Marcus Miller, Afrodeezia, Blue Note, 2015