
Opracowań dotyczących ratownictwa w Tatrach, jego historii i spraw aktualnych, jest na rynku sporo. Od artykułów prasowych po książki i filmy dokumentalne. A jednak „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” Beaty Sabały-Zielińskiej jest pierwszym tak obszernym i tak adekwatnym, jakie kiedykolwiek miałam w rękach. To pozycja, która naprawdę zbliża się do poziomu literatury niemal bezbłędnej.
Sięgnęłam po nią czując pewną tęsknotę za „Wołaniem w górach” Michała Jagiełły, klasyka, który chyba każdy miłośnik Tatr i gór ma w swojej kolekcji. A właściwie za emocjami wywoływanymi lekturą. Nie mówię tu o sensacji płynącej z opisu wypadków, ale bliskości przywoływanych wydarzeń. W końcu to są opisy dotyczące miejsc doskonale znanych wszystkim chodzącym po Tatrach, więc w przeciwieństwie do książek opisujących akcje w Himalajach czy Alpach, tu obrazy w wyobraźni są bardzo realistyczne, zwyczajnie lawina wspomnień. I tak jak lektura „Wołania w górach” sprawiła, że do potęgi gór, nawet „zwykłych” szlaków turystycznych nabrałam większego szacunku, tak „TOPR” Zielińskiej jeszcze to pogłębił, choć z nieco innych powodów.
Zielińska historię instytucji i pracę toprowców opisuje z niemal męczącą szczegółowością. Język dosadny, dziennikarski. Morze wywiadów, szeroko w książce cytowanych wypowiedzi ratowników i osób z nimi związanych, to z całą pewnością nadrzędna wartość książki. W końcu dzięki temu dostajemy komentarz z pierwszej ręki, z wewnątrz.
Widać, że autorka – dziennikarka relacjonująca wydarzenia z Podhala – z TOPRem jest blisko od dawna i, co tu dużo mówić, że dobrze orientuje się w temacie, a nie jest to (niestety) normą wśród dziennikarzy z wypiekami na twarzy relacjonujących wypadki w górach. Stąd pewnie i otwartość toprowców w rozmowie z nią. Oczywistym jest też, że Beata Sabała-Zielińska darzy ratowników wielką estymą, stąd pojawiający się tu i ówdzie patos. Ten patos jest moim jedynym zarzutem (zarzucikiem) wobec książki, jednak wybaczalnym, bo jakby nie było – praca ratowników górskich jest otoczona legendą, mitem, od którego oni się wprawdzie odżegnują, ale jednak (jak mówi nawet jeden z rozmówców) nie ma w tym jakiejś wielkiej konsekwencji. No bo też oczekiwać od uratowanego w koszmarnych warunkach pogodowych człowieka, żeby wyzbył się patosu i myślenia o swoich wybawcach jak o, przynajmniej pół-bogach, prawda? Ja sama po tym, jak ratownik pomógł mi odnaleźć szlak, czułam do niego wzruszającą wdzięczność. A był to „tylko” Beskid Niski, „tylko” zabłądzenie i „tylko” rozmawialiśmy przez telefon. Był to, dla ścisłości, ratownik GOPRu, ale przywołuję tę historię, by powiedzieć, że znam uczucie, znam klimat. Więc z recenzenckiego punktu widzenia powiedziałabym „trochę dystansu!”, ale czysto ludzkiego – rozumiem.
„TOPR” Zielińskiej podzielony jest na podrozdziały dotyczące kolejno ratownictwa lawinowego, jaskiniowego, z użyciem helikoptera, co pozwala na bardzo wnikliwe przyjrzenie się pracy poszczególnych sekcji TOPR. Każdy rozdział to nieco historii, kroniki, aktualne wypowiedzi. Słowem, dawka wiedzy niespotykana w żadnej innej książce dotyczącej pracy ratowników.
Powinien sięgnąć po nią każdy, kto wybiera się w Tatry. Absolutnie każdy. Nie tylko ci, którzy po pogotowie górskie dzwonią jak po taksówkę lub mogliby to zrobić. Również ci, którzy po górach chodzą od lat, bo i mnie kilka faktów z książki uderzyło mocno, zapadło w pamięć i skłoniło do nieco głębszej refleksji nad tym, co robię w górach od lat.
tekst i foto: Kaśka Paluch