Gdy przystępowałam do słuchania nowej płyty Afro Celt Sound System, w mojej głowie świdrowało jedno z tych ostatecznych pytań: czy formuła się wyczerpała, czy może obroniła się przed znakami czasów? Dwadzieścia cztery lata działaności zespołu to sporo. I Afrocelci dużo przeszli.
Przemianę world music, intensywny rozwój sceny folkowej, ale też tąpnięcie zainteresowania nią masowej publiczności (mam tu na myśli world beat rozumiany globalnie, polska scena to trochę inna bajka teraz). Że nie wspomnę o niemal zupełnym zepchnięciu muzyki celtyckiej, na którą przecież w chwili powstawania grupy moda była przeogromna, na margines, do rejonu leżącego w obrębie zainteresowania garstki najwierniejszych fanów muzyki i tańca irlandzkiego.
Do tego wszystkiego „ich” głos, Sinead O’Connor, przeżywa raz za razem kolejne załamania nerwowe, by w końcu podzielić się z nami informacją o konwersji na islam, podbudowaną rozczarowaniem światem i ludźmi. Kryzys migracyjny, rosnąca w siłę grupa społeczna niechętnie odnosząca się do instytucji mieszania kultur. Świat wokół Afro Celt Sound System kurczy się, a jednocześnie staje coraz bardziej zróżnicowany. Czy „Flight” odzwierciedla tę rzeczywistość, czy pozostaje na jej marginesie?
Zwiastujący płytę singel „Sanctus” nagrany z Amani Choir w ogóle nie przypadł mi do gustu i na chwilę zamknął temat pod tytulem „oczekiwanie na nową płytę ACSS”. Przywołujący najgorsze skojarzenia spod znaku Ery i jakichś oazowych, religijnych śpiewów okraszonych elektronicznymi bitami, kazał mi myśleć, że ACSS wyląduje tam, gdzie większość grup z tego kręgu: na playlisty osób, dla których brzmienie przedostatniej płyty Enya to szczyt świeżości, a poszukiwania muzyczne skończyły wraz z nadejściem obecnego tysiąclecia. Jednak entuzjastyczna recenzja Guardiana skłoniła mnie do dania płycie jeszcze jednej szansy.
Nie znalazłam tu absolutnie nic, co pozwoliło by mi zrozumieć entuzjazm recenzenta Guardiana, może poza sentymentem jakim wszyscy darzymy Brytyjczyków. Wprawdzie „migracyjny medley”, którym ACSS jakoś odwołują się do wspomnianej kryzysowej sytuacji, to bez wątpienia element nawiązujący do współczesności, ale muzycznie mocno kopiemy w miejscu, w miejscu powstałym co najmniej dziesięć lat temu. Mamy więc dużo hipnotyzujących brzmień z Czarnego Lądu, dobrze znany celtic-feeling i takież instrumentarium, mnóstwo kolaboracji i nowych głosów. Płyta powstawała w aż 13 różnych muzycznych studio, co było konieczne do nagrania perkusjonalistów, skrzypków, chórów z najodleglejszych części świata. Jednocześnie jakby zabrakło kompozycyjnych pomysłów, jakby utwory same w sumie pełniły rolę tylko jakiegoś kleju zlepiającego te wszystkie pomysły i brzmienia. Dla mnie to nie jest nawet niechęć wychodzenia ze strefy komfortu, to zwyczajne niechlujstwo.
Nie wyobrażam sobie popularności tej płyty wśród młodych słuchaczy, nie wyobrażam sobie nikogo, kto przesłuchawszy „Flight” zapała miłością do ACSS i world music. Album, jak i zespół, pozostanie więc produktem dla starych słuchaczy. Do których zaliczam się również ja, ale i dla mnie, pozostaje to już tylko w sferze ciekawostki.
Kaśka Paluch