– Dialog międzykulturowy na poziomie zwykłych ludzi na ulicy to największe osiągnięcie 21 wieku – mówi nam Tomek Michniewicz w wywiadzie przeprowadzonym podczas krakowskiego Navigator Festivalu.

Kaśka Paluch: Z twoich historii, projektów jak „Swoją drogą” dużo dowiadujemy się o ludziach, którzy ci towarzyszą. Ale mnie zastanawia, w jaki sposób te wyprawy działają na ciebie, jak cię zmieniają?

Tomek Michniewicz: Ja miałem nadzieję postawić lustro ludziom, których zabieram w świat. Byłem przekonany, że wystąpię w roli przewodnika, że pokażę im wiele niedostępnych miejsc i to ich w jakiś sposób zmieni. Ale chyba jednak najbardziej mnie to zmieniło. To było dla mnie totalne zaskoczenie, bo nagle okazało się, że to oni pokazali mi jak wiele rzeczy w moim życiu mi brakuje. Mówię o syndromach typowych dla naszego pokolenia, szukania sensu w życiu. Okazało się, że w podróżowaniu ważniejsze od tego, żeby mieć serię ciekawych zdjęć do pokazania ludziom ważniejsze jest to, żeby mieć komu o nich później opowiadać. Zacząłem studiować biografie różnych podróżników i okazało się, że wiele z nich nie ma szczęśliwych zakończeń. Są za to serie dramatów, rozwodów, dzieci nienawidzących swoich rodziców za ich nieobecność i tak dalej. Gdy zderzasz się z taką rzeczywistością i zauważasz, że idziesz tą samą ścieżką, to trochę zmienia postrzeganie pewnych spraw.

Za oczywistość przyjmujemy, że podróże wzbogacają, tymczasem okazuje się, że też sporo zabierają…

To się nie odbywa bez kosztów, ale te koszta są rozciągnięte w czasie. Sama wiesz, jak to wygląda. Gdy odkrywasz podróżowanie, to jest to totalna euforia, fascynacja. Nagle okazuje się, że istnieje świat, którego nie znałem wcześniej, mogę go odkrywać i zaczynam go smakować. To jest tak niesamowicie ekscytujące, że w ogóle nie myśli się o kosztach, które nas dopadną za 30 lat. Niebezpiecznym punktem jest moment, w którym dochodzisz do wniosku, że prawdziwe życie jest TAM, a tutaj właściwie tylko zarabiasz na to podróżowanie. Ale tego nie zauważasz będąc w trakcie tego procesu. Oczywiście jest mnóstwo ludzi, którzy z pełną świadomością decydują się na życie w drodze, ale nie o nich mówię. Mówię o typowym backpackerze, który rusza z plecakiem mając 20 lat, a później wraca jako czterdziestolatek i zastanawia się, co z tym życiem zrobić. Zaczyna dorosłość.

Podróżujemy więc, żeby się uwolnić, a kończymy jako uwięzieni w podróżowaniu.

Może tak być. Bardzo trudne pytania stawiasz, bo jest dużo sposobów podróżowania i uogólniając można kogoś skrzywdzić. Dużo zależy od tego z jakiego punktu startujesz. Co innego osiągniesz w podróży ruszając w nią jako dwudziestolatka, co innego kiedy ruszasz z punktu ustatkowanego dorosłego człowieka. Każdy w podróż ucieka przed czymś innym, a czasem to nie jest ucieczka tylko kolejny etap rozwoju. Wszystko zależy od tego kto i po co rusza.

Z czego wynika rosnąca ilość podróżników?

Składa się na to kilka czynników. Po pierwsze weszliśmy jako społeczeństwo w ten etap rozwoju, w którym Amerykanie czy Francuzi byli w latach 70. Stać nas, świat stoi przed nami otworem, nie ma czapy systemu, która wszystko zamyka. Otworzyły się przed nami możliwości. Po drugie jesteśmy coraz bardziej wykształconym społeczeństwem, mówimy w różnych językach. Różnymi sposobami życia się „zarażamy” od naszych sąsiadów. Na przykład spójrz jak wygląda park dziś – 10 czy 15 lat temu nikomu nie przyszło by do głowy, żeby piknikować w parku miejskim. Teraz to są wspólne przestrzenie. A do tego eksplozja social media i dostępu do internetu. W dzisiejszych czasach wszyscy są nadawcami i kreatorami. Nie tylko odbieramy, ale współtworzymy przestrzeń medialną. Nagle się okazało, że nie tylko Cejrowski i Pawlikowska podróżują po świecie. Nagle stało się to bardzo dostępne, świat podróży zszedł z piedestału i okazało się, że wszyscy jesteśmy zwykłymi ludźmi, każdy chce tego spróbować. Ja się cieszę, że jesteśmy coraz bardziej eksponowani na kultury, bo im więcej jest nadawców, arbitrów, tym bardziej uśredniona wizja świata z tych relacji wychodzi.

Z perspektywy czasu i lat jesteś w stanie stwierdzić, że im więcej świata się „zdobywa” tym bardziej widzisz, że jest nie do zdobycia?

Po pierwszym etapie fascynacji zawsze przychodzi głębsza refleksja. Potem zaczynasz starać się więcej zrozumieć, szczególnie gdy wracasz do tych samych miejsc. Nie uznaję „zaliczania” krajów, uważam że odwiedzanie ich wielokrotnie pozwala na ich prawdziwe poznanie. I prędzej czy później dojdziesz do smutnych wniosków, że my jako cywilizacja, biała, zachodnia, jesteśmy winni olbrzymiej ilości zła, które dziś na świecie jest. I nie możesz z tym nic zrobić. Wymienisz żarówki, zaczniesz jeździć rowerem – nie jesteś w stanie tego naprawić. Tak, dochodzisz do pewnego zrezygnowania: widzę tyle niesprawiedliwości, ale nic nie mogę z tym zrobić. Pytanie, czy to oznacza, żeby nie robić nic.

A mnie się wydaje, że taka świadomość w pewnym sensie daje uwolnienie.

Od czego?

Od przymusu naprawiania świata.

Tak, zmianę najlepiej wprowadzić wokół siebie. Nie trzeba jechać do Nepalu, żeby naprawiać świat. Jednak podstawową motywacją powinno być poprawienie komuś życia. Znam na przykład masę świetnych prawników, którzy jakoś strasznie chcą… hm, nie wiem – myć tygrysy w Azji. Zastanawiam się czemu, przecież oni mają tak genialne zasoby, studia na najlepszych uczelniach. Czemu nie weźmie roku urlopu i nie przeleje swojej wiedzy tam, gdzie jej brakuje? Czemu staramy się realizować na terenach, które nam się wydają egzotycznie?

Bo to lepiej wygląda na zdjęciach.

No tak, bo masz zdjęcie z tygrysem, a nie z plikiem faktur. To już nie wygląda tak sexy na Facebooku. „Zobaczcie, pomagam w Afryce!” – i siedzisz na swoim balkonie z laptopem. Nie ma co pokazywać. Ale naprawdę, jeśli dla kogoś chęć zmiany świata to synonim lansowania się, to to naprawdę nie ma sensu.

A efekt motyla?

Jeśli chodzi o takie różnice cywilizacyjne, a zwłaszcza wpływ bogatej północy na biedne południe, to nie bardzo w to wierzę. To jest taki ogrom… jeśli pojeździsz tam, gdzie nie ma turystów, w miejsca odcięte od „turystodolarów”, to jest obraz totalnego, nadal trwającego wyzysku. Tylko to już nie rządy wyzyskują tylko duże międzynarodowe organizacje, które my często nieświadomie wspieramy, tankując na tej czy innej stacji i tak dalej. Kiedy zobaczysz ten ogrom to jest tak przytłaczające, że trudno uwierzyć w ten efekt motyla.

To co możemy zrobić?

Ze światem? Nic… dopóki system neoliberalnego kapitalizmu funkcjonuje, a głównym motorem społeczeństw jest generowanie zysku, to nic się nie zmieni. Ale żeby zakończyć optymistycznym akcentem: mamy wpływ na relacje międzyludzkie. Na to, że lecisz do Iranu, do Egiptu, zaczynasz rozumieć co to jest Arabska Wiosna. Wracasz do domu i mówisz: słuchajcie, to nie są terroryści. Oni tak samo boją się terrorystów jak my. Moim zdaniem największą korzyścią z podróżowania jest otwieranie własnych oczu i własnej głowie. Potem siedzisz na imieninach u znajomych i jesteś w stanie zaproponować spojrzenie z wewnątrz. I bardzo często jest to spojrzenie pozytywne. Ktoś, kto czerpie wiedzę tylko z telewizji w starciu z osobą, która była w Iranie – nie ma szans. Zbliżanie, dialog międzykulturowy na poziomie zwykłych ludzi na ulicy to jest coś absolutnie niesamowitego. To jest największa zdobycz XXI wieku. Absolutnie nieocenione.

Bo to banał, ale wszyscy jesteśmy ludźmi.

Na pierwszym miejscu jesteś jednak zwykłym człowiekiem. Kiedy lecisz na Bliski Wschód i widzisz, że to nie są wszyscy terroryści, a później rozmawiasz z ludźmi dla których amerykańskie drony to też twoje drony… i też otwierasz im oczy. Otwarcia klapek otwierają się dwutorowo. Im bardziej i szybciej zrozumiemy, że wszyscy jesteśmy ludźmi i żyjemy na jednej planecie, tym lepiej.

Kaśka Paluch

2015