– Kiedy po raz pierwszy wziąłem skrzypce do ręki, to to, co się stało, aż mnie przestraszyło. Skrzypce zaczęły do mnie mówić – opowiada nam Jan Malisz z Kapeli Maliszów. Rozmawiamy o instrumentach, które bywają przyjaciółmi, o rozumieniu folkloru, a nawet o tym, jaki wpływ na umiejętność grania ma wypasanie krów.
Kaśka Paluch: W swojej recenzji waszej płyty napisałam, że ta muzyka przywodzi mi na myśl skojarzenia z dzikością przyrody Beskidu Niskiego. Czy sami lubicie wyprawy w Beskid Niski?
Jan Malisz: Oczywiście, że tak. Robimy to, bo mieszkamy praktycznie w lesie, na zboczu góry. Możemy wyjść z domu i bardzo, bardzo długo iść lasem, aż do Rumunii niemalże. To są właśnie Karpaty. Te wpływy na pewno są słyszalne w naszej grze, bo wcześniej graliśmy dużo muzyki karpackiej – łemkowskiej, huculskiej, rumuńskiej, aż do Bałkanów. Zastanawiamy się nawet, czy w przyszłości nie nagrać płyty bardziej karpackiej niż obecnie. Ta dzikość wynika być może z charakteru gry. I dzikości „środkowopolskiej”, może radomskiej – mazurki nasze są bardziej w stronę środka Polski zwrócone. Ale każdy odczuwa to po swojemu.
Każdy muzyk, a przynajmniej większość znanych mi instrumentalistów, traktuje swoje instrumenty jak przyjaciół. Czy kiedy gra się na instrumentach wykonanych własnoręcznie, ta relacja człowieka do przedmiotu (z duszą jednak), jest jeszcze bliższa?
Tak, to jest bardzo dobre pytanie i od razu mogę powiedzieć, że Kacper uważa, że jest przedłużeniem skrzypiec. Jak bierze skrzypce, to jednoczy się jakby z tym instrumentem. Zaś ja, kiedy zrekonstruowałem skrzypce swojego taty i jeszcze nawet nie umiałem na nich grać (nauczyłem się tego w wieku 28 lat, ale wcześniej grałem na mandolinie, więc nietrudno było się przestawić), nie miałem smyczka nawet. Założyłem jakieś stare struny, a tak bardzo chciałem grać, że zrobiłem smyczek z żyłki wędkarskiej. Nasmarowałem ją kalafonią czy chyba nawet żywicą i zacząłem grać. To, co się stało, aż mnie przestraszyło. Skrzypce zaczęły do mnie mówić, poprowadziły mnie, powiedziały jak mam grać. Ta energia, która w nich była, którą zostawił mój ojciec, przemówiła do mnie. Zacząłem grać w dwudźwiękach, archaiczne melodie jakieś, które dosłownie na mnie „spływały”. Do dziś tak jest. Kacper, kiedy zaczął grać na tych skrzypcach, też to odczuwał. Stąd „Chodzony od Józefa”, bardzo ciepły utwór, który Kacper wymyślił właśnie wtedy i myślę, że ten utwór to jest przekaz od jego dziadka.
Nyckelharpa jest dość mało znanym w Polsce instrumentem i jeszcze mniej używanym. Co w tym instrumencie jest tak cenną wartością dla was, że zechcieliście je wykonywać i muzykę na nich?
Na pewno to, że to bardzo oryginalny instrument o oryginalnym, po prostu miłym dla ucha brzmieniu. Dla lutnika to też jest wyzwanie, bo jest to skomplikowany instrument. Kiedy udało mi się pierwszą moraharpę, jakby „babkę” nyckelharpy, stworzyć, z cechami nyckelhpary, to gdy Kacper zaczął na tym grać – od razu zaczęło mu wychodzić. Ja sam się jeszcze nie nauczyłem. Uznaliśmy, że skoro Kacprowi tak dobrze idzie, to powinniśmy na tym grać. On potrafi zagrać na tym utwory bałkańskie, irlandzkie, polskie i szwedzkie. Na tym instrumencie można wygrać wszystko, nawet klasykę. Wręcz lepiej klasykę na nim wykonywać, bo technicznie jest prostsza.
Kiedyś spychany na margines i „branżowe” festiwale, dziś pojawia się na największych imprezach w Polsce. Możemy mówić, że dziś folklor jest „na fali”? Popularny, czy wręcz może modny?
Jest ryzykowne używanie nazw „folklor” czy „muzyka ludowa”, nawet „muzyka tradycyjna”, bo wywodząca się z tradycji. Folklor i folk – ja nie wiem tak naprawdę co to jest. Dla jednych folklor to to, co my gramy – dla innych to jest folk. Dla mnie to jest muzyka tradycyjna, którą tworzę, podobnie jak nowe utwory – też tradycyjne, w jakimś kanonie się mieszczące. Ale czy jest to modne? Na pewno bardziej się to rozwija dziś niż kiedyś, jest dużo wspaniałych festiwali i więcej publiki oraz ludzi, którzy potrafią tańczyć do tej muzyki. Jest pozytywny odbiór, nawet wśród przypadkowych ludzi. A zauważyłem, że ludzie mają dziś problem z tańcem na 3/4, które w Polsce różni się od „klasycznego” – i nie zawsze jest rozumiane. Ludzie często nie wiedzą, jak mają się do tego ruszać. Ale myślę, że to się rozwija i jeszcze bardziej się rozwija, muzyki więcej będzie w radio i folk wyjdzie z niszy.
Zajmujecie się między innymi folklorem gorlickim – rzadko sięgają po niego zespoły spoza regionu. Z czego to może wynikać? Bo chyba nie z faktu, że jest nieinteresujący.
Może i nie jest znany, bo ta muzyka wykonywana jest na przeglądach muzyki ludowej i zna ją tylko garstka ludzi z okolic Gorlic. Po drugie słyszy ją jury, które ją ocenia na różnych przeglądach folklorystycznych… i dalej do ludzi to nie dociera.
Archaiczne brzmienia muszą być interesujące dla ludzi, którzy bądź co bądź z podobnymi dźwiękami już są osłuchani.
Tak naprawdę to archaiczne brzmienie my wydobyliśmy. Muzyka pogórzańska brzmi inaczej – jest inne instrumentarium, z klarnetem i akordeonem, skrzypcami, basem i sekundem. Ponieważ muzycy którzy grają na instrumentach dętych dobrze się czują w tonacjach innych niż tradycyjne, czyli na przykład w D-dur i zmieniają je na B i F, skrzypce są wycofane i ich rola jest pomocnicza i ozdobnicza. Muzyce ton nadaje sekcja dęta z akordeonem i zmienia jej charakter. A skrzypek to jest czarodziej musi być „na wierzchu”. Dla kogoś ze słuchem sama zmiana tonacji kompletnie zmienia postrzeganie muzyki. Jeśli utwór został ułożony w konkretnej tonacji i w takiej powinno się go wykonywać. Jeśli się tonację zmieni, to to już nie jest oryginał tylko opracowanie. I tak muzyka zmieniała się przy ośrodkach gminnych. Muzyka została do tego stopnia zmieniona, że kiedy my gramy ją w formie pierwotnej, ludzie, którzy ją znają, nie wiedzą, że to jest muzyka pogórzańska. A my odwróciliśmy ten proces. Gramy tak, jak zanotował to Oskar Kolberg.
Gracie muzykę swoją i ze źródeł – skąd je czerpiecie?
Ja czerpię z dzieciństwa, dużo też od zespołów ludowych, w których wcześniej grałem. Mam duże zbiory w pamięci, po prostu znam dużo utworów pogórzańskich – to jednak daje 30 lat grania w zespołach ludowych, jeszcze ze skrzypkami, którzy dziś już nie żyją. Dodajemy jednak coś od siebie, improwizujemy dużo, bo muzyka ludowa powinna być oparta na improwizacji. Nowych utworów jest dużo i wszędzie. Mieszkamy w otoczeniu, gdzie jest na przykład dużo ptaków – zabrzmi to naiwnie, ale ich śpiew wykorzystujemy w krótkich frazach naszych melodii.
Czy folkloru danego regionu można się nauczyć? Czy ktoś, kto wychował się w danym regionie będzie miał zawsze przewagę nawet nad najpilniejszym uczniem z miasta?
Na pewno tak jest. Kiedy ktoś wychowa się na wsi, w tej muzyce, bierze udział w zabawach wiejskich, słyszał tę muzykę czy przekazywana mu była z dziada pradziada, jak na Podhalu, to tak jest. Góralskiej muzyki nie można się nauczyć. Góral nie zaśpiewa zwyczajnie gamy C-dur, zawsze podwyższa sobie jej składnik, bo to ma już wpojone. Kiedy żyje się na wsi, zna się swoje otoczenie, przyrodę, umie się nazywać drzewa, zioła, przebywa się ze zwierzętami. A człowiek z miasta czesto boi się krowy. To jest inny sposób życia, chociaż wszystko się już zmienia i zaciera. Ja w dzieciństwie wypasałem krowy i przy tym wypasaniu ojciec nauczył mnie strugać fujarki. W tym przekazie dziedzictwa żyłem, wychowałem się i mam łatwiej. A ludzie spoza regionu muszą się tego na nowo i świeżo uczyć. Dla ludzi z miasta nauka folkloru jest trudniejsza i dlatego ich podziwiam, bo mimo braku tego doświadczenia wiejskiego chcą, podoba im się to, uczą się muzyki u mistrzów – i wychodzi im to coraz lepiej.
lipiec 2015
rozmawiała: Kaśka Paluch
fot. Jarek Mazur/materiały promocyjne zespołu