Dzięki mediom i tym, czym wielu (większość?) dziennikarzy piszących o himalaistach lubi się żywić najbardziej – tragedii – nazwisko Erharda Loretana kojarzy się przede wszystkim z okropnymi wydarzeniami, które naznaczyły jego biografię. Śmierć wielu partnerów liny, śmierć jego syna, do której sam Loretan się przyczynił – to pierwsze, co przychodzi na myśl, gdy gdzieś pojawia się nazwisko himalaisty. Dla wielu jego dokonania, bycie trzecim po Messnerze i Kukuczce człowiekiem, który zdobył koronę Himalajów, wiele pierwszych dróg, trawersów… to wszystko przestaje mieć znaczenie, bo „Loretan zabił własne dziecko” i jest „psychopatą”. Sięgając po aktualizację autobiografii himalaisty, zastanawiałam się, w jaki sposób jej twórcy się do tego wszystkiego zdołali ustosunkować.
Jeśli szukacie sensacji w „Ryczących ośmiotysięcznikach” i brutalnych szczegółów z tragicznych wydarzeń w życiu Loretana, będziecie srogo zawiedzeni. Przede wszystkim książka napisana przez Loretana (dziś wydana z komentarzami od autora aktualizacji, Jeana Ammanna) została w 1996 roku, a więc na wiele lat przed śmiercią jego syna, czyli od samego Loretana słowa na ten temat nie ma. Tragedię wspomina w posłowiu Ammann, krótko zresztą, opowiadając, że dziecko himalaisty zmarzło w skutek tak zwanego „zespołu dziecka potrząsanego”. Erhard Loretan, próbując uspokoić płaczącego syna, potrząsnął nim zbyt mocno, przyczyniając się do śmierci dziecka. Według statystyk jest to niestety dosyć częsta przyczyna zgonów u niemowląt. Według definicji, zespół dziecka potrząsanego, to efekt stosowania przemocy (być może nieumyślnej). Loretan został skazany na cztery miesiące pozbawienia wolności w zawieszeniu i bardzo wysoką grzywnę.
Przy świadomości tych wydarzeń, lektura „Ryczących ośmiotysięczników” jest dosyć niewygodna. Pamiętajmy, że Loretan książkę napisał 15 lat przed wspomnianym wydarzeniem. I jawi się w niej jako bardzo zabawny, mający błyskotliwe poczucie (często dosyć czarnego) humoru autor. Z ogromnym dystansem do własnych osiągnięć, co zresztą często o nim pisano. Umniejszał swojemu wysiłkowi, nie zabiegał o sławę i rozpoznawalność, konsekwentnie przeciwstawiał się komercjalizacji gór wysokich i rujnowaniu legendy takich miejsc jak Mount Everest tworzeniem u jego stóp hoteli, zezwalaniem na wypuszczanie tam setek osób blokujących szlak, tworzących korki, słowem: robiących ze wspinaczki na ośmiotysięcznik groteskową rozrywkę dla bogaczy. Jednocześnie bez ogródek, wspominając niektóre ekspedycje, przyznaje się do swoich lęków, nerwic i towarzyszących mu koszmarnych wspomnień z miejsc, w których obserwował śmierć swoich partnerów.
Przy okazji „Ryczące ośmiotysięczniki” to jednak także jedna z bardzo wielu książek o zdobywaniu gór wysokich, opowiadane przez Loretana historie krążą więc nieustannie wokół braku tlenu i odmrożeń, czyli klasyka literatury wysokogórskiej. Humorystyczne wtręty sprawiają jednak, że książka ma szansę zostać zapamiętaną.
Autobiografia Erharda Loretana, dziś wydana w wersji wzbogaconej o aktualizujący ją komentarz, to przede wszystkim sprawozdanie z najważniejszych osiągnięć himalaisty, spisane z technicznymi szczegółami i „uczłowieczone” jego osobistymi przemyśleniami. Nie ma w niej nic, co sugerowałoby, że Loretan chciałby kreować się na bohatera czy legendę himalaizmu. Zawód sprawia jednak sam Ammann. Szansę na zagłębienie tematu – wyroku dla himalaisty – który sprawia, że jego nazwisko okrywa się raczej złą sławą, zwyczajnie zaprzepaścił. Mógłby zamiast posłowia spróbować przynajmniej przedstawić różne punkty widzenia na to zagadnienie, poświęcić miejsce na jakikolwiek komentarz, a nie tylko jednozdaniową wzmiankę. Na to właśnie liczyłam. Tymczasem wciąż pozostaje nam czekać na solidne zajęcie się problemem „czy nieumyślne przyczynienie się do śmierci własnego dziecka przekreśla legendę himalaisty czy nie?”, a nowe wydanie „Ryczących ośmiotysięczników” traktować jako przypomnienie tej, bądź co bądź, fascynującej postaci.
Kaśka Paluch