Nie od dziś wiadomo, że Tatry Zachodnie najpiękniejsze są na przełomie jesieni i zimy. O tej porze roku kolorystyka rejonu mieni się niczym kalejdoskop, a wielokrotnie mniejsza ilość turystów oblegających szczyty jest dodatkowym atutem. Nad rzuconą propozycją wyprawy nie zastanawiałam się ani sekundy.

Budzik o 5 rano to najmniej przyjemna część każdej górskiej wycieczki. Zbieranie odzieży, sprzętu i jedzenie śniadania uskuteczniliśmy na wpół przytomni, ale już pół godziny później byliśmy gotowi do zapakowania się w środek transportu. Mieliśmy szczęście wędrować z osobą, która w tym czasie mogła legalnie dostać się samochodem aż pod samo schronisko na Polanie Chochołowskiej. Czasu zaoszczędziliśmy niewiele – poruszanie się po wyboistej drodze doliny małym peugeotem uniemożliwiło przyspieszenie ponad 20 km/h, oszędziliśmy za to nogi i siły. Sama Dolina Chochołowska, mimo swojego niewątpliwego uroku, należy do przykrego obowiązku, którego pozbyliśmy się z przyjemnością. Ta największa i najdłuższa tatrzańska dolina ma ciekawą historię. Dzięki obfitości polan i hal stała się głównym celem wypasu owiec, przyczyniając tym samym do znacznego rozwoju pasterstwa na Podhalu i zysków czerpanych z szałasów czy bacówek. Od XVI wieku prowadzono w niej też górnicze i hutnicze prace, które przerwano dopiero w wieku XIX. Z niej zwożono rudy żelaza między innymi do huty w Kuźnicach. Chochołowska dość długo opierała się natłokowi turystów – ze względu na dość sporą odległość od Zakopanego. Niestety Dolina ma też swój udział w mrocznej przeszłości hitlerowskiej okupacji – była miejscem rozstrzeliwania więźniów.

Zostawiwszy auto przy Polanie Trzydniówce, zarzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy błotnisto-śniegową drogą przez Kulowiec. Dość szybko w zasięgu naszego wzroku pojawiły się pierwsze szczyty Zachodnich, dodając tym samym atrakcyjności marszu i pobudzając nasze morale. Po przebyciu większości drogi i uzupełniliśmy zapasy płynów, rozgrzewając zziębnięte ręce i uskuteczniając pierwszą z wielu sesji zdjęciowych. 

Samo pokonywanie drogi na grań tego rejonu Tatr nie przysparza większych trudności, nawet w warunkach dalekich od ciepłego, suchego podłoża w lecie. Brak tu ostrych skał i „schodów” typowych dla Tatr Wysokich, droga prowadzi bowiem przez trawiaste i ziemiste zbocze. Ma to jednak swój minus – w miarę osiągania wysokości, teren robi się coraz bardziej stromy. Z tego powodu ból ud, towarzyszący zazwyczaj wędrówkom po Tatrach, zostaje zastąpiony bólem ścięgien Achillesa i łydek, które trwają w nieustannym rozciągnięciu. Przydają się buty dobrze trzymające piętę, ale posiadaczom wysokiego nad kostkę, twardego obuwia polecam zawiązanie sznurówek nieco niżej – poprawi to komfort chodzenia. Gdy już znajdziemy się na grani, można buty spokojnie zawiązać sztywno nad kostką. Warto też pamiętać, że płaskie, trawiaste zbocze jest fantastyczną okazją do poślizgnięcia się i niekontrolowanego zjazdu – trzeba uważać.

Na szczycie Trzydniowiańskiego Wierchu (1758 mnpm) spożyliśmy drugie śniadanie. Z tego miejsca rozciągał się widok na piękną grań, Kończysty Wierch i Jarząbczy Wierch, więc podniecenie sięgało zenitu. Nie chcąc tracić ani minuty ponad konieczny czas odpoczynku, ruszyliśmy w dalszą drogę. Po trawersie Czubika (1845 mnpm) niemal biegiem dotarliśmy do Kończystego Wierchu (2002 mnpm). Nie było to proste – pojawiły się pierwsze lody i głębsze śniegi, ale tylko po polskiej stronie górskiego zbocza. Słowacka zalana była słonecznym ciepłem. 

Dzięki sporej różnicy temperatur między rejonami w cieniu, w słońcu oraz bardzo silnemu wiatrowi, od tego momentu rozpoczęliśmy jedną z ulubionych zabaw górskich: ubraniową polkę. Co chwila zatrzymywaliśmy się, by założyć kurtki i czapki, i uniknąć nadmiernego wychłodzenia, by po kilkunastu minutach zdejmować je w ukropie. W ten sposób poruszaliśmy się w stronę Jarząbczego Wierchu. Zabawę z ubraniami uprzyjemniał dodatkowo widok na trzy słowackie „plesa” – Raczkowe stawy przy Zadniej Raczkowej Dolinie, prowadzącej do Starorobociańskiej Przełęczy od strony naszych południowych sąsiadów. Widoku słońca odbijającego się od stawów nie można było pozostawić tylko w zawodnej pamięci, musieliśmy je więc porządnie obfotografować. Przez to droga z Kończystego Wierchu na Jarząbczy zajęła nam zdecydowanie więcej czasu, niż planowaliśmy. W końcu jednak osiągnęliśmy nasz cel na 2137 mnpm. Wyskoczyliśmy tym samym na Słowację (polska granica prowadzi przez niższy wierzchołek Jarząbczego). Widok z Łopatą i Niską Przełęczą w tle okazał się niewiarygodny, a pozorna bliskość Wołowca – kusząca. Rozsądnie jednak podjęliśmy decyzję o odwrocie – cel nasz bowiem został osiągnięty, a zapuszczanie się w dalsze rejony – do czego zachęca sama obecność na grani Tatr – uznaliśmy za mało bezpieczne ze względu na brak odpowiedniego przygotowania sprzętowego do ewentualnego schodzenia w mroku.

Wróciliśmy tą samą drogą. Na Kończystym ostatni posiłek przed żmudnym schodzeniem, które – jak zwykle – okazało się trudniejsze niż wyjście. Zmęczenie, rozkojarzenie i odpływająca adrenalina uśpiła moją czujność, przez co zaliczyłam krótki i niegroźny – ale jednak – zjazd. Po raz kolejny przypomniałam sobie motto mojego towarzysza wędrówek, według którego góry są jak zazdrosna kobieta – jeśli w ich obecności pomyślimy o czymś innym, na pewno się zemszczą. Od tej pory więc poświęcaliśmy swoje myśli wyłącznie zazdrośnikom, ograniczając nasze rozmowy do niezbędnego minimum. Odezwaliśmy się do siebie dopiero po zamówieniu słodkich naleśników z owocami i czekoladą w restauracji za Doliną Chochołowską, które przywróciły nam siły i obudziły tęsknotę za górskim klimatem. Tatry Zachodnie były dla nas tego dnia łaskawym, cichym, gościnnym gospodarzem. Tylko czy, jak w wierszu Jalu Kurka, „Tatry w śniegu zapłaczą. Za tobą. Za mną. Za nami”? My za nimi – na pewno. 

Kaśka Paluch 

Czas wycieczki: 7 godzin
Szlak czerwony: Polana Trzydniówka – Krowiniec – Kulawiec – Trzydniowiański Wierch (szlak zielony) Czubik – Kończysty Wierch (szlak czerwony) Jarząbcza Przełęcz – Jarząbczy Wierch.