Natacha Atlas wsławiła się populistycznym łączeniem popu, muzyki klubowej i wschodnich etnicznych klimatów. Czyli mieszanką będącą w latach 90-tych bardzo en vogue. I do takiej stylistyki nas przyzwyczaiła.
Atlas nierzadko zbliżała się do niebezpiecznej granicy kiczu, co było oceniane lepiej lub gorzej. Najwięcej szczęścia przyniosła jej chyba współpraca i trasa koncertowa z mistrzami gatunku world music – Transglobal Underground. W takim kontekście „Mounqaliba” może okazać się albumem dość zaskakującym.
Tym razem artystka postanowiła zatopić się w akustyczne rejony bliższe etno niż popu. Na „Mounqaliba” znajdziemy szereg tradycyjnych brzmień i takiego instrumentarium. Klimat jest spokojny, refleksyjny, wręcz medytacyjny. I ta stylistyka, niestety, obnażyła niedobory wokalne Natachy Atlas. Głos, który sprawdzał się w muzyce klubowej, nie podołał muzyce wymagającej wokalu bogatszego, zdolnego do efektownego podążania mikrotonami skali wschodniej, przejmującego. W tym świetle Atlas wypada słabo i płytko.
Mimo tego, „Mounqaliba” jest albumem, który może naprawdę wciągnąć i wzruszyć. Wszystko za sprawą towarzyszących solistce chórów i wspomnianego już instrumentarium – orkiestry smyczkowej, fortepianu – i pięknych kompozycji Samy Bishaia, wykorzystujących klasyczną arabską poezję. A obok tych melancholijnych, przepełnionych czułą melodyką utworów, kilka interludiów wykorzystujących nagrania terenowe. Jak na przykład fragment azanu – wezwania muezzina z minaretu – w Egipcie. To smaczki, będące wielką atrakcją albumu.
W podsumowaniu, „Mounqaliba” wypada całkiem dobrze. Nie traktowałabym wprawdzie tego albumu jako wiarygodnego źródła muzyki etnicznej szeroko pojętego Wschodu (chociaż z założenia chyba wcale nie ma do tego pretensji), nie zachwyca też profuzją estetycznych doznań ze strony samej Natachy Atlas, ale słucha się go dobrze. Zwłaszcza, jeśli jesteśmy już zmęczeni romansowaniem etno z popem, tu mamy przykład czegoś równie pokupnego, a jednak – z klasą.
Kaśka Paluch