Najlepszy polski, jeśli nie europejski, gitarzysta flamenco i twórca słynnej Indialucii, która kilka lat temu dosłownie zawładnęła polską sceną folk i world music. Przed premierą drugiej odsłony przebojowego projektu z Michałem Czachowskim rozmawiamy o tworzeniu, ale też o podróżach, fascynacji i irytacji.

Kaśka Paluch: Od czasu premiery pierwszej płyty twojego projektu minęło prawie siedem lat. To sporo czasu. Nie kusiło cię, by po sukcesie debiutu z Indialucią pójść za ciosem i od razu wydać kolejny album? 

Michał Czachowski: Kiedy pod koniec 2004 roku kończyłem nagrywać tamtą płytę, byłem w takim wirze pracy, że faktycznie postanowiłem sobie od razu wydać nowy materiał. Okazało się jednak, że tak dużo czasu zajęło mi promowanie tej płyty, wysyłanie paczek, później załatwianie spraw z dystrybutorami, że ani się obejrzałem a minął rok. I zupełnie odpadłem od tych pomysłów, które ponagrywałem sobie wcześniej. A później zaczęły się koncerty, które też mnie od tego odciągały. Dopiero w 2007 roku stwierdziłem, że mam już czas by zacząć myśleć nad nową płytą. I tak, rok po roku, powstawały nowe kawałki. W tej chwili mam 14 gotowych, ale na płycie znajdzie się 11. Są już praktycznie sfinalizowane, choć do niektórych muszę jeszcze jakieś partie dograć. Do kwietnia chcę już ponagrywać wszystkie drobiazgi i moją gitarę, bo ją zostawiam na sam koniec. Niestety nie mam możliwości, żeby usiąść z całym zespołem, wszystko muszę nagrywać ścieżka po ścieżce. Razem spotykamy się tylko na koncertach. 

No tak, to nie zespół lokalny, tylko międzykontynentalny…. 
Ta przeszkoda geograficzna powoduje, że tak długo się to ciągnie. 

Nieczęsto zdarza się, żeby tak duży zespół pracował praktycznie się nie widując. 
Bo to właściwie nie jest zespół. Trzon stanowi gitara, perkusjonalia, sitar i tabla. To, co robię w zasadzie nie jest płytą zespołu tylko projektu muzycznego, do którego zapraszam gości z różnych stron świata – głównie z Indii i z Hiszpanii, z Polski również. Każdy utwór będzie miał inny skład, inne brzmienie i instrumenty oraz charakter. Podobnie jak poprzednia płyta, gdzie nie było dwóch powtarzających się elementów. Ta będzie jeszcze bardziej zróżnicowana. Całość wynika z moich fascynacji instrumentami, barwami, głosami.

Przez te ostatnie lata pewnie sporo czasu spędzałeś w Hiszpanii i w Indiach. 
Najwięcej jednak w Indiach. W zeszłym roku graliśmy tam chyba dziewięć koncertów. Nawet trochę mnie ten zapylony, gorący kraj zaczął męczyć… 

Indie straciły urok? 
Indie mają niesamowity urok, ale niekoniecznie da się go odczuć, jeśli jesteś zmuszona tam przebywać zbyt często. Męczące są małe rzeczy, jak na przykład spowalniacze ruchu tzw. śpiący policjanci, którzy tam są na autostradach co chwilę. Jak masz jechać 600 kilometrów na koncert, to to jest jednak spore utrudnienie, można zwariować od ciągłego hamowania co chwila. 

Przynajmniej mają autostrady. 
To też za duże słowo. To takie autostrady, po których łażą krowy, stoją ciężarówki, ludzi, którzy jeżdżą bez świateł… bo w Indiach jeździ się albo bez świateł, albo na długich światłach. 

Po co się rozdrabniać. Poza pracą w Indiach czy Hiszpanii masz jeszcze czas i ochotę, żeby poznać je od innej strony – na przykład kulinarnej? 
Dla mnie podstawą podróżowania jest poznanie smaków danego kraju. Na przykład Hindusi, z którymi podróżowałem, mają coś odwrotnego. Oni jedzą tylko to, co znają, czyli swoją kuchnię. Więc gdziekolwiek z nimi jesteśmy szukamy indyjskiej restauracji. O tyle mogę ich zrozumieć, że w Indiach jest taka różnorodność i intensywność smaków, że faktycznie wszystko w Europie może smakować im jałowo. Dla mnie najgorsza jest kuchnia hiszpańska, bo Hiszpanie w ogóle nie używają przypraw. Taka tradycja: jak robisz kurczaka, to ma smakować jak kurczak, a nie jak czosnek czy cebula. Przyjemność z jedzenia jest dla mnie średnia. Za to w Indiach uwielbiam wszystko. Oprócz samych smaków lubię natomiast zobaczyć tzw. „prawdziwe życie”. Wyjść na ulicę, zintegrować się z lokalnymi mieszkańcami, zobaczyć na czym to wszystko polega. Nie jestem typem turysty, który zwiedza punkty z przewodnika. Wolę poznać kraj od strony życia. No i przede wszystkim muzyki.

I Hiszpania i Indie są miejscami, które dla przeciętnej osoby pozostaną w sferze marzeń. Nie jest tak, że zagłębianie się w „żywą tkankę” na przykład Indii rozczarowuje? 
Indie są tak niesamowite i nie poznane, że trzeba by w nich przebywać bardzo długo, by stwierdzić, że coś jest nudne i nieciekawe. Dla mnie ciągle będą fascynujące, bo ciągle znajduję w nich rzeczy, których jeszcze nie odkryłem. Ta różnorodność jest fascynująca. 

I dość wyraźna. Indie z Bollywood i Indie z wiadomości telewizyjnych różnią się drastycznie. 
W filmach Bollywood jest dużo prawdy. Można w nich zobaczyć przebogate miejsca, które faktycznie istnieją. Tylko te filmy często nie pokazują drugiej strony Indii. Tej biednej i zaśmieconej. Jedno, czego o Indiach powiedzieć nie można, to że są nijakie. Je się albo kocha, albo nienawidzi. 

Indie, Hiszpania – to twoja specjalność. Nie kusi cię, żeby sięgnąć po jakiś inny rejon muzyczny? 
Cały czas mnie coś kusi, bo wszędzie jest tyle dobrej muzyki, że jak się czymś zafascynuję, to boję się, że będę musiał w to głęboko wejść. Tak było przecież i z flamenco i z Indiami. Jeśli chodzi o gatunek, to chciałbym bliżej poznać jazz, bo uwielbiam go słuchać. Natomiast muzyka etniczna… może jakaś Skandynawia? I muzyka celtycka. Grałem kiedyś z zespołem muzyki celtyckiej [No Name Band – przyp. Aut.] więc mógłbym do tego jeszcze wrócić.

Wróćmy jeszcze do drugiej płyty Indialucia. Czy taka różnorodność była twoim zamiarem od samego początku czy to przychodziło do ciebie przez lata? 
Chciałem zrobić płytę w takim składzie w jakim najczęściej koncertujemy, ale ponieważ nie przebywamy razem i brakuje wspólnych doświadczeń i wymiany doświadczeń, wygląda to inaczej. Jeśli mam jakiś pomysł i stwierdzę, że w jakimś miejscu dobrze zabrzmiał by mi arabski ney czy miękki kontrabas albo orkiestra, to dobieram sobie te konkretne brzmienia i muzyków. To sprawia, że w koncertowym składzie pewnie nigdy nie zabrzmimy tak, jak na płycie – chyba, że ktoś zaprosi całą tą dwudziestoosobową orkiestrę. 

To mi przypomina trochę pracę malarza, który do stworzenia konkretnego obrazu dobiera sobie kolory… ale jaki jest klucz doboru instrumentalistów? Nie da się znaleźć kogoś grającego na sitarze czy neyu bliżej niż w Indiach? 
Wiesz, sam gram na sitarze i pewne rzeczy na płytę dograłem sobie sam. Ale nie znajdziesz w Polsce czy w Europie, kto by tak dobrze zagrał na sitarze jak Hindus. Poza tym „dobieram” muzyków według własnego klucza sentymentalnego. Wielu muzyków, których słucham i podziwiam niemal od dziecka chciałem „mieć” na swojej płycie. I z większością mi się udało – chętnie się zgodzili na współpracę, to mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło. 

To pytanie było trochę przewrotne, bo dziś – kiedy każdy może nagrać sobie wszystko sam – ty idziesz pod prąd stawiając na pierwszym planie nie tyle samą realizację projektu, co jego jakość. 
Sam sobie rzucam kłody pod nogi. Im dalej w las idę, tym więcej rzeczy chcę. Mam pomysł, żeby kilka kawałków nagrać z orkiestrą. To mnie skłoniło do uruchomienia zbierania funduszy.

Zastanawiam się czy w związku z tym, że do płyty dorzucają się zwykli ludzie, nie czujesz presji? 
Czuję pewną presję i ona mnie trochę przeraża. Ludzie dają mi kredyt zaufania mając nadzieję, że w zamian za wpłacenie pieniędzy dostaną szybko płytę. A ja mam przed sobą jeszcze jakieś trzy miesiące pracy i obawiam się, że mogą się zacząć niecierpliwić. Wiem, że nie mogę tego dłużej przeciągać, muszę to zrobić – nie mam odwrotu. Jestem jak kobieta w ciąży, która nie stwierdzi nagle, że nie i nie będzie rodzić, bo musi urodzić. I ja też muszę tę płytę urodzić (śmiech). Tylko ja nie mam fizjologicznego terminu, ja narzuciłem go sobie sztucznie. Mam nadzieję, że uda mi się go dotrzymać, bo jeśli nie, to będzie ciąża przenoszona (śmiech). 

Jak u słonia! Niezłego sobie bata ukręciłeś… 
Tak, ale ja jestem typowym prokrastynatorem i muszę mieć nad sobą takiego bata. 

rozmawiała: Kaśka Paluch
marzec 2013
fot. archiwum artysty