Federico Mastrogiovanni, autor pozycji „Żywi czy martwi? Porwania ludzi w Meksyku jako narzędzie terroru” jest uczniem jednego z najlepszych reportażystów w Europie. Włoch od lat mieszkający w Meksyku zdołał dobrze wgryźć się w tkankę kulturową, społeczną i polityczną kraju, zachowując jednak niezbędny dla reportera dystans.
Mimo tego dystansu jednak czuć w jego piórze solidne emocjonalne zaangażowanie w opisywany temat. Naświetla czytelnikom – najpewniej jako pierwszy lub jeden z pierwszych – problem szalenie poważny, a jednak mało rozpoznany. Meksyk w prasie to przede wszystkim wojny karteli narkotykowych, tymczasem wymuszone porwania, za którymi stać mogą i kartele, i wielkie koncerny, i rząd, jest słabo przez dziennikarzy zbadany.
Być może dlatego książka Mastrogiovanniego nabiera niejednokrotnie charakteru rozprawki czy eseju. Autor przytacza bardzo długie cytaty z oficjalnych oświadczeń czy konferencji prasowych, na przykład meksykańskiej prokuratury. To niestety spowalnia dynamikę lektury, która nabiera charakteru raczej sprawozdania niż wciągającego reportażu. A szkoda, bo kiedy Mastrogiovanni opisuje rozmowy z porwanymi, którzy zdołali się oswobodzić, ich rodzinami czy prawnikami badającymi sprawę, jasno pokazuje sprawne reporterskie pióro.
Czuć poruszenie autora. Złość na bezsilność, na bezczelność władz, na rozpacz rodzin poszukujących swoich bliskich, których losy nie są znane. Złość na bezskuteczność prób zwrócenia oczu świata na problem, co – mówiąc brzydko – udało się dopiero po głośnym porwaniu 43 studentów z Iguali w stanie Guerrero. Porwani mieli zostać, zdaniem meksykańskiej prokuratury, zamordowani, a ich zwłoki spalone na wysypisku śmieci w Coculi. Zdaniem ekspertów i dziennikarza te tłumaczenia to bzdura mająca zatuszować udział władz Meksyku w zaginięciu studentów. Ostatecznie nie ma odpowiedzi czy którykolwiek z nich żyje, gdzie znajdują się ich szczątki, co tak naprawdę się stało. Autobus porwanych studentów zdecydowanie trudniej ukryć niż pojedyncze osoby. Dlatego świat zainteresował się tematem.
Proceder trwa od lat, takich przypadków w Meksyku jest ponad 20 tysięcy i właśnie o nich Mastrogiovanni pisze. Porwania, wymuszone zaginięcia, stały się narzędziem terroru pozwalającym kontrolować społeczeństwo przez gangi na usługach władz próbujących oczyścić konkretne tereny pod tę czy inną inwestycję. Dziennikarz pochyla się nie tylko nad konkretem, nad opisaniem problemu z perspektywy porwanego, rodzica, działacza społecznego. Pisze też o głębokim zranieniu samego Meksyku, pokoleniach dorastających w patologicznej atmosferze paraliżującego strachu. A także nieufności wobec państwa, którego obywatele się boją, nie czując żadnego oparcia w systemie, nie czując by prawo zapewniało bezpieczeństwo. Jakie konsekwencje może mieć utrzymywanie stanu takiego obłędu dla Meksyku, dla kontynentu, a może i świata? Pod każdym względem: psychologicznym, społecznym, obyczajowym – tragiczne. Dlatego „Żywi czy marti?” jest książką potrzebną, ale odsłania zaledwie wierzchołek góry lodowej. Ogromnego problemu i traumy, z której Meksyk – kiedy już zacznie – będzie się musiał leczyć wiele długich lat.
Kaśka Paluch