O koncercie z pieśniami żydowskimi. Nietypowym koncercie. O ulubionych szlakach w górach i góralskim temperamencie. O Krakowie i krakowskim Kazimierzu. Rozmawiamy z Katarzyną Zielińską.
Kaśka Paluch: Przygotowując projekty z pieśniami żydowskimi uczyła się pani jidysz. Z mojej krótkiej przygody z tym językiem wyciągnęłam dwa wnioski: że jest bardzo trudny i bardzo piękny, melodyjny. Sądzi pani, że poznanie jidysz jest ważne dla zrozumienia kultury żydowskiej, bo w tym języku jest zakodowana?
Katarzyna Zielińska: Myślę, że tak. Zresztą w moim przypadku tak było, że poznawanie tego języka wiązało się z pewnym „rytuałem”. Z przyjściem na krakowski Kazimierz, do miejsca gdzie się uczyłam, wypiciem dobrego soku z marchwi, zjedzeniem typowo żydowskich potraw. Tworzy się specjalny klimat. Jeśli śpiewa się w języku jidysz, to dobrze go rozumieć, wiedzieć o czym się śpiewa. Piosenki żydowskie mają bardzo głęboką treść, to są przepiękne piosenki o miłości – poważnej, gorzkiej czasem. Szkoda nie wiedzieć o czym się śpiewa. Ponadto trzeba poznać ten język, żeby poznać jego melodyjność, wiedzieć jak układać wersy, bo to nie jest takie proste. Czasem jest tak, że trudno wiele słów ująć w jednej muzycznej frazie, a jednak gdy się ten język znało – to się to udawało. Warto więc nauczyć się języka zanim zacznie się w nim śpiewać, choć u mnie to szło w pewnym momencie równolegle. Zaczęłam od uczenia się pisowni, czytania. Miałam rok na przygotowanie, a potem dopiero pan Leopold Kozłowski zdecydował czy będę te piosenki śpiewać czy nie. Udział w tym projekcie uważam za najpiękniejszą przygodę w szkole teatralnej, zresztą po szkole także.
Wspomniała pani o „rytuałach”. Czy kontakt z muzyką żydowską pozwolił pani poznać też inne aspekty kultury żydowskiej, na przykład jej mistycyzmu? Mnie w tym temacie zawsze najbardziej fascynowało zjawisko dybuku…
Nawet pisałam pracę magisterską na ten temat, więc jest mi bardzo bliski. Mocno weszłam w tę kulturę, pomagał mi na pewno fakt, że co roku brałam udział w Festiwalu Kultury Żydowskiej, na który do Krakowa przyjeżdżali twórcy z całego świata. To nie było tylko chodzenie na koncerty, to były przede wszystkim spotkania, rozmowy, dzięki którym poznawałam tę kulturę, miałam okazję brać udział w ich sobotnich spotkaniach. Uważam, że naród żydowski bardzo się wspiera, również pod względem kultury. To bardzo piękne.
W Krakowie jest się bardzo blisko tej kultury – poznawała ją pani także poza aktywnością twórczą? Pamiętam, że ja zaczynając studia w Krakowie, a będąc już wtedy bardzo zainteresowana kulturą żydowską, uwielbiałam chodzić w powszednie dni do synagog, żeby tam odpocząć w ciszy i pomyśleć.
Ja nawet przeprowadziłam się na Kazimierz, mieszkałam w samym jego centrum, przy ulicy Szerokiej, więc wszystkie koncerty, wydarzenia miałam pod oknem. A w ciszy synagog miałam okazję bardzo często przebywać przed próbami. Poznałam nie tylko synagogi w Krakowie, ale też w całej Polsce, o których wielu nie ma pojęcia. I nie tylko podczas podróżowania z koncertami z płytą „Leopold Kozłowski i Przyjaciele”. Moim dyplomem w szkole teatralnej była jedna z dwóch głównych ról w spektaklu „Siostry Parry”, jest to musical o dwóch żydówkach, z których jedna miała dostać się na Broadway. Z tym spektaklem też dużo jeździliśmy, zresztą nie tylko w Polsce. W pewnym momencie zaczęłam być postrzegana głównie jako artystka, która wyłącznie śpiewa piosenki jidysz. A ja jednak chciałam pracować w zawodzie jako aktorka. Więc trochę od tego odeszłam, ale teraz wracam, bo zatęskniłam. Wracam z ogromną pokorą, ciekawością, ogromną chęcią śpiewania tego.
O koncertach z pieśniami żydowskimi, nad którymi pani pracuje z Łukaszem Zagrobelnym, czytałam już ponad rok temu w jednym z wywiadów. Wtedy mówiła pani, że to będą koncerty nietypowe. Na jakim etapie przygotowania są teraz i skąd ta „nietypowość”?
Koncerty będą nietypowe, bo nie będą to tylko tradycyjne piosenki żydowskie, ale też utwory autorów żydowskich. Choćby takie przeboje jak „Money, Money” czy utwory Gershwina. Projekt bardzo długo dojrzewał, ale wreszcie nadchodzi ten czas. Przygotowujemy koncert na wiosnę tego roku, więc proszę trzymać kciuki. (Śmiech)
Trzymam kciuki i drastycznie zmieniam temat. Nie będę pani pytać o to, czy po górach chodzi, bo na Facebooku widzę, że tak. (Śmiech) Zapytam więc o ulubione miejsca w tych górach.
Okolice Starego Sącza, Przehyby, Radziejowej – to dla mnie najpiękniejsze miejsca, wiadomo. Z okolic Obidzy pięknie widać Tatry i czasem mogę się stamtąd na nie napatrzeć. Uwielbiam Pieniny, stronę słowacką Tatr też bardzo lubię. nawet wolę ją od strony polskiej… choć jako lokalna patriotka nie powinnam tak mówić…
… oj myślę, że wiele jest osób, które wolą słowacką stronę Tatr. Ja na przykład wolę. (Śmiech)
Myślę, że te tereny są bardziej dziewicze, bardziej dla tych, którzy kochają same góry, prawda?
Jest pani typem wędrowca czy lubi miejsca gdzie można poczuć trochę adrenaliny?
Teraz trudno mi mówić o adrenalinie, ponieważ chodzę ze swoim małym synkiem. Szukam więc spokojnych miejsc, gdzie można się raczej przespacerować. Obecnie więc jestem na etapie krótszych i rekreacyjnych tras. Natomiast adrenalina czy dreszczyk emocji w górach chyba nie do końca mnie interesuje. Szukam w nich raczej odpoczynku, spokoju, ciszy. Żeby zobaczyć słońce na wierzchołkach i na drzewach, to jest inne słońce, inne powietrze. Naprawdę wtedy bardzo człowiek odpoczywa. A jeszcze najlepiej jak jest mróz i w ogóle nie działa telefon. Taka adrenalina mi się podoba! Żeby pod nogami śnieg skrzypiał, żeby było bardzo zimno i żeby się napić w schronisku pysznej herbaty w szklance. (Śmiech)
Takie momenty, że działa tylko kompas, zdarzają się chyba już faktycznie tylko w Beskidach.
Tak. (Śmiech)
Jest takie przekonanie o ludziach, a już w szczególności o kobietach z gór, że muszą być zadziorne, pewne siebie, silne. Znam to, bo sama jestem z gór. Panią dziennikarze często o to pytają. Nie ma czegoś irytującego w tym stereotypie, że jak się jest z gór, to trzeba być twardym? Mnie to jakoś nie bardzo rusza. W życiu jest czasem tak, że wszyscy cię postrzegają jako twardziela, który sobie ze wszystkim poradzi. Czasem to jest przydatne. Natomiast człowiek jest człowiekiem i może pozwolić sobie na chwilę słabości i chyba nam w tym jest trudniej. (Śmiech) Ale myślę też, że ludzie darzą górali dużym szacunkiem, za to właśnie że są pracowici, stanowczy, że próbują dopiąć swego, nawet jak do tego dochodzi tupnięcie nogą. (Śmiech)
Górale są też znani z kultywowania swoich muzycznych tradycji. Przynajmniej teoretycznie mogło by się wydawać więc, że pani zainteresowania podążą raczej w kierunku muzyki góralskiej. Tymczasem muzyka żydowska – zainteresowała się nią pani dopiero przy okazji spektaklu Kozłowskich, czy już wcześniej?
Troszeczkę wcześniej, kiedy na różnych konkursach, na które jeździłam w szkole średniej poznałam Sławę Przybylską. Chyba wtedy zafascynowała mnie ta kultura. Ale gdybym miała powiedzieć dlaczego? Nie wiem. Po prostu. Pewnie duży udział mieli w tym także ludzie, którzy mi ją przedstawili: Sława Przybylska, jej mąż Jan Krzyżanowski, potem Leopold Kozłowski, który okazał się mądrym, wspaniałym, ciepłym człowiekiem. Trudno mi więc powiedzieć dlaczego, ale jeśli miałabym opowiadać o rzeczach, które mnie zafascynowały w życiu, to muzyka żydowska zajmie jedno z czołowych miejsc.
A góralska?
Od przypadku do przypadku lubię ją zaśpiewać, ale wolę posłuchać, wspierać czy kibicować kapelom góralskim, które biorą udział w różnych programach. Ostatnio widziałam świetny zespół chyba w „Must Be The Music”. Ale… nigdy nie mówię nigdy.
Więc spotkamy się na jakimś festiwalu folkloru może. (Śmiech)
Jako widz zawsze bardzo chętnie. Jak wspominałam nigdy nie mówię nigdy, bo głupio to potem wszystko prostować, prawda? (Śmiech)
styczeń 2016
rozmawiała: Kaśka Paluch
zdjęcie: Monika Wiąckiewicz dla La Millou