W ostatnim weekendowym wydaniu Gazety Wyborczej, w rozmowie oscylującej wokół premiery „Optymistek” przeczytałam, że to film pesymistyczny. Opowiada bowiem o kobietach, dla których jedyną wartością jest sprawność fizyczna. Rozmówca, którego nazwiska nie pamiętam i prawdę mówiąc nie chce mi się sprawdzać, uznał, że w „Optymistkach” nie widać ni dzieci, ni rodzin ni miłości.
Musieliśmy oglądać różne filmy, bo ja wyraźnie pamiętam jak Lillemor Berthelsen wyprowadza się ze swojego ukochanego domu, zostawiając ukochany stary piec i próbuje, mając blisko sto lat, przyzwyczaić się do nowoczesnej kuchni w mniejszym mieszkaniu jej dzieci. Z którymi zamieniła się wraz z mężem, ponieważ młodym z dziećmi na większym metrażu będzie wygodniej. Przy okazji przeprowadzki uszkadza sobie kręgosłup, co wyłącza ją z grania w siatkówkę przez jakiś czas. Widzę też miłość. Jest obecna w scenkach przy śniadaniu, kiedy starsze małżeństwo rozmawia o wiewiórkach. Jest obecna na czarno-białych zdjęciach – jedynym, co zostało po ludziach, których przedstawiają.
Tak… „Optymistki” nie są może filmem optymistycznym, ale na pewno nie są filmem pesymistycznym. Wzruszają. Dają nadzieję, ale wywołują też jakąś tęsknotę.
Cudownie jest patrzeć jak panie z przedziału wiekowego 70-99 lat zbierają się na treningach siatkówki, jak przygotowują się do międzynarodowego meczu ze szwedzką drużyną seniorów, jak spotykają się razem przy ciastku i kawie, a później szusują na sanko-nartach przez duże, śnieżne norweskie przestrzenie. Norwegia odgrywa w „Optymistkach” ważną rolę, choć właśnie jakby z tła, do towarzystwa, pojawia się jakby „przy okazji” wydarzeń. Zarówno norweska natura (wspomniane śniegi, mrozy, wielkie przestrzenie), jak i kultura – wyrażona w wystroju domów, ubiorze. Jest też Norwegia patriotyczna, kiedy obserwujemy, z jakim namaszczeniem drużyna Optimistene przyszywa do swoich klubowych koszulek flagę narodową, z jaką czułością ją głaszcze.
Gunhild Magnor w swoim pół-reżyserowanym dokumencie pokazuje coś, czego my tu – w Polsce – możemy dopiero zacząć oczekiwać, choćby po swoich rodzicach. Widać po norweskich 90-latkach, szczególnie gdy porównamy ich z naszymi dziadkami i pradziadkami, że w czasach młodości przeżywali coś innego. Stąd różne priorytety, stąd inna jakość życia. My dopiero się jej uczymy. Dlaczego jednak krytykować, za zbytnią powierzchowność, za przesadne skupienie na sprawności fizycznej, samotną kobietę, która pochowała męża, zmaga się z nowotworem, a radość życia odnajduje w treningach siatkówki z koleżankami? Notabene, dziewczyny trenują od wielu lat, a dopiero przed meczem, o którym opowiada film, zaczynają poznawać reguły gry – to chyba dowód na hobbystyczność i „fun” z tego wszystkiego niż sportowe podejście. Czemu więc krytykowac za to i krzywo patrzeć, zamiast uczyć się i inspirować, by samemu na starość nie spędzać czasu z programem telewizyjnym, by nie patrzeć w otępieniu na grupki starszych pań uprawiających „Nordic walking” nad Wisłą?
Magnor opowiada historię drużyny Optymistek w taki sposób, że w pozornie banalnej, trochę zabawnej fabule, odnajdujemy trochę siebie, trochę swoich bliskich, a jednocześnie przeglądamy się w lustrze Norwegii. To ostatnie jest akurat niebezpieczne, bo w tym odbiciu widzimy głównie swoje kompleksy. Warto się nad tym zastanowić, zanim nazwiemy bohaterki Optimistene egoistkami.
Kaśka Paluch
Optimistene, 2013