DJ Bootsie to nie byle jaka postać na scenie elektronicznej muzyki węgierskiej, takiego swoistego elektro-folku. Bardziej obeznani znają go z kolaboracji chociażby w grupie Zagar, ale największą chyba sławę przyniósł mu jego debiutancki solowy krążek „Silent partner”. Nic dziwnego, że zapowiedź drugiego albumu wzbudziła emocje. Ale nie jest to krążek, na który czekałam pięć lat.
DJ Bootsie to nie byle jaka postać na scenie elektronicznej muzyki węgierskiej, takiego swoistego elektro-folku. Bardziej obeznani znają go z kolaboracji chociażby w grupie Zagar, ale największą chyba sławę przyniósł mu jego debiutancki solowy krążek „Silent partner”. Nic dziwnego, że zapowiedź drugiego albumu wzbudziła emocje. Ale nie jest to krążek, na który czekałam pięć lat.
Folku zgodnie z zapowiedzią jest tu całkiem sporo. W utworze otwierającym „Holidays In The Shade” – „Rain a fall” – jest jego mocne uderzenie w zaskakującym stylu, przy wolnometrycznym akompaniamencie ostrych smyczków, brzmiących niemal jak orkiestra Venetian Snaresa na „Rossz Csillag Alatt Született”, choć oczywiście w mniej agresywnym wydaniu. Dalsza część płyty jawi się jednak nie jako drugi album doświadczonego producenta, ale debiut pełnego pomysłów młodzieńca. Natłok stylistyczny, przeładowanie koncepcją i zbytnia impulsywność, tak, jakby DJ Bootsie nie bardzo mógł zdecydować się na to, czy chce stworzyć czarny hip-hopowy album, czy trip-hop, czy down tempo, czy bliżej niesprecyzowany, po prostu nowobrzmieniowy.
Każdy kawałek z osobna jest ciekawą propozycją, dobrze wykombinowaną całością, ale słuchanie tego składaka przez kilkadziesiąt minut po niedługim czasie po prostu męczy. Nie ma to wszystko po prostu jakiegoś logicznego zespolenia. Być może jest to jakieś odzwierciedlenie gotującego pędu jaki obserwujemy w muzyce z Budapesztu. Jakkolwiek jednak taki pęd rozłożony na całą węgierską scenę jest pożądany, tak na jednym albumie sprawia wrażenie nieskoordynowania.
Wartością płyty niewątpliwie są folkowe smaczki, występujące tu jako większe całości lub krótkie sample czy brzmienia. Najlepiej w tym wszystkim, poza wspomnianym utworem otwierającym, wypada „Körmenet” („Procesja”), znany co poniektórym ze składanki „Hungry for Hungary” (to nie pierwszy przypadek, gdzie artysta węgierski daje na składankę utwór z nadchodzącej płyty, podobnie Mitsoura zrobiła na „We Are Magyar” i „HfH” również). Niskie rejestry, trip-hopowy beat i wypływające z masy brzmieniowej smyczki, dęciaki i drumla. Cud, miód i orzeszki. W podobnym klimacie utrzymany jest wieńczący dzieło „Huzd”.
Reasumując: wpływy folkowe, dobra produkcja, ciekawe brzmienie, hip-hopowy sznyt, trip-hopowy klimat i mroczna aura to atuty albumu. Brakuje tylko dopracowania koncepcji płyty, ale na to już niestety za późno. Z drugiej strony, gdyby każdemu wykonawcy na nowym albumie można było zarzucić tylko to, świat byłby piękniejszy. 🙂
Kaśka Paluch