„Ważne dla mnie wyzwanie: pokazać świat kultury wiejskiej dziś. Kiedy tradycyjne obrzędy nie mają już pierwotnego znaczenia, to jak funkcjonują?” – pisze Andrzej Bieńkowski we wstępie do swojej książki „1000 kilometrów muzyki” – „Muzykanci (…) potrzebują mnie. Niosę im dobrą nowinę, przypominam o ich wartości – mam poczucie solidarności z odrzuconymi artystami”.
Dla nas, etnomuzykologów czy entuzjastów muzyki ludowej wszystkich krajów, zdumiewający może wydawać się fakt, że większość zapatrzonych w nowoczesną muzykę ludzi, nawet tych mających bezpośredni kontakt z muzykantami wiejskimi, swojej ludowości i tradycji nie doceniają. Na wsi królowało i króluje disco polo, a nawet jeśli nie, to ceni się muzyków przygotowanych technicznie, wykształconych. Najwyżej „dopracowanych” w profesjonalnych zespołach folkowych.
W Zakopanem tłumy walą drzwiami i oknami do namiotu podczas Festiwalu Folkloru Ziem Górskich, ale z pogardą patrzą na starego górala przygrywającego sobie na rozklekotanych gęślach, na Krupówkach pod drzewem. A przecież folklor to nie imponujące choreografie (wszak też przecież bardzo wartościowe), ale właśnie muzykanctwo, przygrywanie dla przyjemności – swojej, a coraz rzadziej innych.
Ten właśnie problem, obumierania zainteresowania ludową kulturą wsi, nurtuje Bieńkowskiego. Autor „1000 kilometrów” muzyki jakby na przekór wszystkim i obecnym trendom, forsuje konsekwentnie niełatwe zadanie zbieracza – muzyki, słów, opowieści, anegdot i zdjęć – bez zdystansowanej, naukowej, muzykologicznej otoczki. W prostych słowach i ciekawych historiach próbuje przybliżyć niezwykle bogatą i ciekawą kulturę polskich wsi „zwykłemu” (tj. nie uzbrojonemu w etnomuzykologiczną wiedzę) człowiekowi. I jeśli ktoś spędzi chwilę nad książką Bieńkowskiego – z pewnością to do niego trafi.
Forma wydawnictwa jest raczej albumowa. Duży format, ciężkiego tomu, pełen jest zdjęć i opisów. Lekkie i niepozbawione humoru teksty dają szansę czerpania zwykłej przyjemności z obcowania z albumem. Na tylnej stronie okładki znajdziemy płytę z fonograficznymi zbiorami Bieńkowskiego, takie tło do tekstu i obrazu. Trudno oprzeć się wrażeniu, że praca nad książką musiała być zaiste mrówcza. W końcu to 1000 kilometrów muzyki. Być może pozwalam sobie tu na małą przesadę, ale Bieńkowski jawi się tu niczym współczesny Kolberg, przedsiębiorąc ambitne zadanie skupienia polskiej muzyki ludowej w jednym miejscu. O tym świadczy nie tylko to, ale też poprzednie wydawnictwa i zbiory autora.
Pieśni, muzyka instrumentalna, wokalno-instrumentalna, zwykłe opowiastki, wszystko to poznajemy podczas długiej podróży po polskich wsiach z Bieńkowskim. Dowiadujemy się, jak muzykanci grają, śpiewają, po co to robią, gdzie mieszkają i poznajemy ogromne zróżnicowanie polskiego folkloru – nasz duży atut, o którym mało kto już pamięta.
Obowiązkowa pozycja dla etnomuzykologów i entuzjastów folkloru. A warto ją też sprezentować komuś, kto z taką muzyką nigdy nie miał nic wspólnego. Nuż wzbudzi się w nim zainteresowanie. O to przecież chodzi.
Kaśka Paluch