Dead Can Dance, zespół Brendana Perry’ego i Lisy Gerard ma już dziś status legendy. Po niemal dziesięciu latach przerwy, duet powraca z nową płytą i trasą koncertową, która nie ominie też Polski. Przeczytajcie, co zespół ma do powiedzenia o powrotach, o nowym materiale i wiecznie głodnej duchowości.

Kaśka Paluch: Co było bezpośrednią przyczyną podjęcia decyzji o powrocie? Mieliście jakieś sygnały i prośby od fanów? 

Dead Can Dance: Nie mieliśmy żadnych bezpośrednich próśb, ale wiele takich życzeń pojawiało się na różnych forach o naszym zespole. Nasza decyzja była oparta wyłącznie o chęć kontynuowania naszego muzycznego dziedzictwa i zrobienia jeszcze kilku albumów, zanim zaśpiewamy łabędzim śpiewem. 

Z pewnością wasza nowa muzyka będzie wykorzystywać doświadczenia, jakie nabyliście przez lata waszych solowych karier. Jak bardzo wpłynie to na zmianę brzmienia nowej płyty? 

Nowa płyta dopiero nabiera kształtów, więc jest jeszcze za wcześnie by spekulować o jej całokształcie. Na pewno będzie na niej wiele orientalnych i śródziemnomorskich wpływów.

Powrót Dead Can Dance na pewno jest wspaniałym wydarzeniem dla waszych starszych fanów, ale czy chcielibyście „uderzyć” też w nową publiczność? 

Tak, oczywiście. Ziemia jest powoli „reprodukowana” przez świeżych, młodych wielbicieli i na pewno jest wielu tak nowych słuchaczy, jak i dawnych, którzy nie odmówią sobie naszego koncertu. 

Takie „come backi” po latach niosą ze sobą jakieś obawy? 

Głównie obawiamy sie o nasze zdrowie, biorąc pod uwagę fakt, że przygotowujemy niemal półroczną światową trasę po wydaniu nowej płyty. Wcześniej pojedziemy na dwumiesięczny tour po Europie. Właściwie podróżowanie jest najbardziej stresującą częścią tej pracy. 

Przez ostatnie miesiące publikowaliście za darmo kilka nagrań z waszych starszych koncertów. Wydaje mi się, że kontakt z publicznością ma dla was ogromne znaczenie… 

To wszystko jest dobre, każdy odnosi korzyści… nasi słuchacze dostają trochę darmowej muzyki, a my dodajemy ich do naszej rosnącej listy mailingowej, dzięki której w przyszłości możemy dzielić się informacjami o przyszłych wydawnictwach, a fani trzymają rękę na pulsie w kwestii naszej działalności. Teraz, dzięki internetowi, mamy dużo bardziej bezpośrednią relację z naszymi odbiorcami. 

Na muzykę Dead Can Dance wpływa i muzyka elektroniczna, i klasyczna, i etniczna. Który z tych elementów będzie wiódł prym na nowej płycie? 

Na nowej płycie używamy bardzo niewielu elektronicznych instrumentów. Właściwie będzie tu dużo więcej smyczków i bębnów w akompaniamencie. Wpływy klasyczne i orientalne będą zdecydowanie przeważać. 

Jaki region etniczny będziecie eksplorować? 

Z pewnościa muzykę Bliskiego Wschodu, rejony Maghrebu i Północnej Afryki, która zawsze miała ważną rolę w naszej pracy.

Wasza twórczość zawsze była bardzo emocjonalna i duchowa. Dziś niewielu jest artystów, którzy głębię i przesłanie muzyki przedkładają nad jakość brzmienia. Ciężko jest być dziś idealistą na brutalnym rynku muzyki? 

Nie można pozwalać by prawa rynku wpływały na twórczość. Ona musi wychodzić z serca. Wszystkie rynki są brutalne na swój sposób, prosperuje konkurencja, która zrujnowała zachodnią muzykę. Stała się ciągle odświeżanym gadżetem, który na chwilę sprzedaje błyskotkę, a później moda na nią przemija. Muzyczne style są dziś jak pogoda. Dzisiejsza młodzież jest na to nieodporna i manipuluje nią ciśnienie w grupie… to wszystko jest raczej smutne. 

Ale z drugiej strony popularność folku i muzyki etnicznej rośnie. Ludzie potrzebują autentyczności w muzyce? 

Nie sądzę by miało to cokolwiek wspólnego z autentycznością… bardziej z próbą wypełnienia pustki w muzyce popularne. Duchowość, czy jakkolwiek to nazwiesz, ma spory apetyt i jest głodna, a ten głód może być zaspokojony przez muzykę, która ma głębsze znaczenie emocjonalne i filozoficzne. 

z Brendanem Perrym rozmawiała Kaśka Paluch
fot. 4AD
luty 2012