Książka „Maluchem przez Afrykę” to na pewno książka dla miłośników podróżujących Fiedlerów, fiatów 126p i zmotoryzowanych podróży w ogóle. Nie dla mnie.
Wnuk pisarza i podróżnika Arkadego Fiedlera, jak wszyscy w tej rodzinie, prędzej czy później musiał wylądować w Afryce. Podróż Arkadego Pawła opisana w tej książce nie jest jego pierwszą wizytą na Czarnym Lądzie, ale pierwszą tak ekstremalną. Sympatia do samochodu, status kultowości tej marki, skłoniły młodego Fiedlera do próby przemierzenia Afryki na czterech kołach „malucha”. I uwiecznienia tego na filmie. W sumie pokonał 16 tysięcy kilometrów wzdłuż Afryki Wschodniej przez 3,5 miesiąca.
Dlatego poza Fiedlerem po Afryce jeździ też ekipa telewizyjna, trzech znajomych zwerbowanych przed podróżą, którzy malucha śledzą ładowną toyotą. Łatwo o tym zapomnieć – autor pisze raczej w liczbie pojedynczej pierwszej osoby, przez co czasem sprawia wrażenie, że w podróż jedzie sam. Koledzy pojawiają się zwykle w kontekście wspólnych wyjść na miasto, chorób czy niesnasek w szeregach. Których opisy są zresztą bardzo potrzebne książce, bo nadają jej jakiejś akcji, charakteru. Brakuje mi bowiem w prozie Fiedlera pogłębienia postaci, choćby samego siebie, pozwolenia czytelnikowi na poznanie się bliżej, emocjonalny związek. „Maluchem przez Afrykę” sprawia wrażenie raczej sprawozdania niż książki podróżniczej. Szkoda, bo na filmach nagrywanych w projekcie PoDrodze wygląda to trochę inaczej.