– Ciężko mieć różowe okulary, kiedy kwintesencją wspinania jest „art of suffering” – mówi nam Krzysztof Wielicki. W rozmowie, która odbyła się podczas krakowskiego Navigator Festivalu, legenda polskiego himalaizmu zimowego opowiada nam przede wszystkim o przeszłości. Pretekstem jest bowiem najnowsza książka „Mój wybór” oraz festiwalowa prelekcja, która się z okazji jej premiery odbyła.
KAŚKA PALUCH, Etnosystem.pl: W programie tegorocznego Navigator Festival znalazły się dwa spotkania retrospekcyjne. Jednym z nich jest pańska prelekcja „Mój wybór”. Dla publiczności to historia, której mogą z zaciekawieniem wysłuchać, poznanie faktów, o których do tej pory nie wiedzieli. Czym dla pana są takie podsumowania?
KRZYSZTOF WIELICKI: Uważam, że moim obowiązkiem jest, żeby pokazać młodym ludziom, że żeby coś zrobić, przede wszystkim trzeba w to wierzyć. Jak patrzę z dystansu na moje dokonania sprzed lat, to myślę, że to zaskakujące, że nam się udało. Naprawdę – nie wystarcza tylko talent i praca, ale przede wszystkim wiara, wiara w siebie. Takie spotkania są też inspirujące, bo ktoś może popatrzeć na mnie i pomyśleć „Taki facet, zwykły, niczym się nie wyróżniający… Skoro on to zrobił, to ja też to zrobię!”. Drugą ważną dla mnie kwestią jest spotkanie „face-to-face”. W dobie internetowej korespondujemy ze sobą, podglądamy się na Facebooku, ale nie żyjemy ze sobą. Moim zdaniem, to prowadzi do pewnej dehumanizacji życia, dlatego tak ważnym jest, żebyśmy się ze sobą spotykali.
Czy takie spotkania ubogacają też pana?
Ja lubię publiczność! Lubię dyskutować, poruszać różne tematy,wchodzić w sferę interaktywną. Ale to też wynika z marzeń – marzenia trzeba pobudzić, zainspirować. Nasze marzenia zaczynały się od oglądania map, książek i dyskutowania nad nimi. Po etapie marzeń przychodzi etap realizacji i w końcu – sukces. Także to są etapy drogi, które trzeba przejść. A z chęci odniesienia sukcesu nie ma się co tłumaczyć, każdy chce odnieść sukces i każdy potem lepiej się czuje z sukcesem na koncie – oczywiście, jeśli ktoś ma osobowość aktywną.
Miał pan jakieś bezpośrednie reakcje, może mailowe, internetowe, na takie spotkania?
Jeżeli chodzi o internet, to muszę podkreślić, że ja nie jestem „człowiekiem wirtualnym” – nie mam konta na żadnym portalu społecznościowym, założyłem sobie, że nigdy nie będę się tym zajmował. Wiem, że to jest niepopularne i że w dzisiejszych czasach należy i trzeba, ale ja nie chcę i nie będę udzielał się w ten sposób w internecie. Nie dlatego, że nie doceniam takich miejsc w sieci internetowej, ale dlatego, że generalnie nie mam za bardzo czasu. A mając konto tu czy tam nie chciałbym zostawić jakiejś wiadomości bez odpowiedzi – mogłoby to zostać odebrane, jako brak kultury, jakaś poza, niechęć. Wolę innego rodzaju spotkania z ludźmi.
A w spotkaniach bezpośrednich?
A to dużo i często! Na takie spotkania przychodzą często ludzie, którzy już chodzą po górach i te relacje, prelekcje ich inspirują, ale też uczą. Ja staram się kłaść wtedy nacisk na dwie postawy: „take it easy” i „pation”, czyli „spokój i cierpliwość” po prostu. Wielokrotnie powtarzam takim osobom: góra poczeka, osiągaj cel etapami, nie spiesz się.
Myślę, że można nauczyć się od pana innego podejścia do zdobywania gór – nie takiego sportowego zaliczania szczytów, ale bardziej wyczucia tych gór…
Bo do alpinizmu trzeba po prostu pokochać góry. Żeby zdobywać góry nie wystarczy mieć umiejętności. Zjawisko alpinizmu tworzy się z połączenia „martwych” gór z żywym człowiekiem. Trzeba to oddzielić od ćwiczeń na ściance wspinaczkowej – to też ważna umiejętność, ale to nie jest alpinizm. Dla mnie najważniejszy jest zespół – zawsze najbardziej ceniłem sobie, że robię coś w zespole ludzi, że tworzymy coś razem, jedziemy na jednym wozie. Niektórym nie jest to potrzebne – nam było bardzo… a teraz mniej (śmiech).
Piotr Strzeżysz, który również miał prezentację na Navigatorze, powiedział mi, że najlepiej sobie nie zakładać celów ich nie zdobywać, bo sama droga jest celem.
Ja jednak lubię sobie stawiać cele, ale może to wynika z faktu, że wywodzę się z innego pokolenia. Kiedy ja zaczynałem, musiałem najpierw trenować w skałkach, jeździć w Tatry, potem moje umiejętności i zdolności oceniała komisja sportowa, która wydawała zezwolenie na wyjazd w Dolomity i tak dalej…Czyli siłą rzeczy musiałem planować i osiągać kolejne etapy. Oczywiście pewna mistyka w górach jest potrzebna, a sytuacje zaskakujące będą się zdarzać, ale jednak warto sobie jakiś plan ułożyć. Każdy ma inne podejście, a droga do celu jest tak samo ważna, jak cel.
W kontekście pańskiej książki i prelekcji, podsumowującej dokonania pańskiego górskiego życia, ciekawi mnie, czy zgadza się pan ze stwierdzeniem, że bardziej żałuje się rzeczy, których się nie zrobiło…
Ja nie myślę o tym, czego żałuję, ja cenię to, co zrobiłem. Więc mam inne podejście – optymistyczne, nie żałuję. Miałem przez chwilę taki żal, że południowa ściana Lhotse nam uciekła. Ale potem pomyślałem, że trzeba coś innym zostawić… Mnie każdy sukces cieszy i każdy pobyt górach, nawet jeśli wracam na tarczy.
To syndrom różowych okularów?
Ciężko by było mieć te różowe okulary, kiedy za kwintesencję wspinania przyjmuje się „art of suffering” – to cierpienie jest potrzebne, a ból może być przyjemnością. Więc różowe okulary nie, ale na pewno nabiera się dystansu. Teraz jak myślę o moim Nanga Parbat, to stwierdzam, że nie powinienem był tego robić i chyba nikomu bym tego nie radził, ale przynajmniej zostaje uczucie szczęścia.
Czy czuje się pan odpowiedzialny za pokolenia, które wychowały się na pana historii?
Myślę, że nie, bo w tym środowisku nie ma pojęcia „fanów”. Młodzi wspinacze nie wieszają sobie plakatów z jakimiś „gwiazdami”, tak jak młodzi piłkarze, którzy wieszają sobie wizerunki Messiego czy Ronaldo na ścianach pokoju. Wspinacze czują, że sami sobie są gwiazdami i są odpowiedzalni za samych siebie. Każdy idzie swoją drogą i to jest duża wartość.
Rozmawiała: Kaśka Paluch
Navigator Festival, 26 kwietnia 2015 r.