– Turyści przyjeżdżają do Zakopanego, patrzą w góry i widzą, że tysiące ludzi wychodzi na szczyty. Szkoda tylko, że ci ambitni nie dostrzegają faktu, że część z tych wychodzących ginie – mówi Andrzej Marcisz, czołowa postać polskiego wspinania skalnego w latach 80. i 90. Wielokrotny zwycięzca zawodów wspinaczkowych, w tym zdobywca I miejsca na Międzynarodowych Zawodach na Wroniej Baszcie w 1979 roku czy I miejsca na długiej drodze w nieoficjalnych Mistrzostwach Świata na Krymie w roku 1986. Autor pierwszego przewodnika monograficznego po Mnichu w Tatrach Wysokich. O potędze Tatr, o ich pięknie i grozie, którą budzą opowiada w chwili, gdy na górskich szlakach po raz kolejny ciężko przebić się przez hordy turystów, czasami nie do końca świadomych szczególności miejsca, w którym się znajdują.

Emilia Klimasara Etnosystem.pl: Początek lipca 2015 roku. Realizuje pan wspinaczkowy wariant przejścia grani Tatr Wysokich od Przełęczy pod Kopą do Liliowego. 57 godzin intensywnej wspinaczki…
Andrzej Marcisz: To było jakieś takie  naturalne rozwiązanie. Ponieważ byłem zawodnikiem wspinaczkowym – bliskie mi są reguły obowiązujące we wspinaczce sportowej i właśnie takie chciałem zastosować przy przejściu grani. Trasę przede mną realizowało wiele osób, ale nikt nie przeszedł jej dokładnie wchodząc na wszystkie szczyty. Problemem jest też to, że nikt ze zdobywców dokładnie tego nie opisał. Przyjąłem założenie, że zaczynam od pierwszej przełęczy i będę wspinał się tak, jak na zawodach. W praktyce oznaczało to, że trzeba się przepiąć przez każdy przelot – w tym przypadku przelotem był szczyt i przełęcz – jeśli nie wchodzisz na jeden, to zostajesz zdyskwalifikowany, czyli trzeba zacząć od początku.Jak pan opracowywał trasę?

Bazowałem na  wcześniejszych moich wspinaczkach oraz przewodniku Włodka Cywińskiego – zawarł w nim wykaz 169 obowiązkowych szczytów. Ja poszedłem jeszcze dalej. Wiele z tych szczytów ma parę wierzchołków. Jest też kilka formacji skalnych, nazywanych w Tatrach „Czubami”, na które składa się wiele turniczek w rzędzie. Niektóre z tych Czub podzieliłem na – przykładowo – wschodnie i zachodnie, z jakąś tam przełęczą w środku. Wprowadziłem też kilka nowych nazw… I to w sumie się rozrosło do 384 szczytów i przełęczy.

Zanim jednak dojdzie do wspinaczki trzeba przygotować wyprawę logistycznie…
I było to bardzo trudne, głównie ze względu na to, że na grani nie ma wody. Woda jest ciężka, na całe przejście nie da się jej nieść, gdyż plecaki byłyby za ciężkie – większość wspinaczy decyduje się na pomoc osób trzecich lub zrobienie depozytów z jedzeniem i piciem. Tak robili m.in. Włodek Cywiński i Krzysztof Żurek, uważani za ekspertów od tej grani.
Przejście grani Tatr Wysokich planowaliśmy we dwóch, z Kacprem Tekieli. Chcieliśmy założyć kilka składów z jedzeniem i piciem. Jednak nie zdążyliśmy tego zrobić a w ostatnim dniu czerwca 2015 pokazała się rewelacyjna prognoza pogody – zapowiadano 5 dni bez chmurki – podjąłem trochę desperacką decyzję, że trzeba spróbować, mimo braku depozytów. Niestety Kacper miał  obowiązki zawodowe, a ja też nie mogłem znaleźć odpowiedniego partnera…Kim we wspinaczce jest partner odpowiedni?
Zaufania do partnera nie da się nabyć na jednej wspinaczce. Z Władkiem Vermessy wspinam się od prawie 40 lat. Z nim rozumiem się bez zbędnych słów. On jednak wewnętrznie czuł, że nie jest gotowy zmierzyć się z tą granią. Jednak wraz z Michałem Kasperczykiem i Tomkiem Opozdą zaoferowali się pomóc mi logistycznie i donieść jedzenie i picie na kilka miejsc na grani. Zdecydowałem się na samotny atak.

Nie byłem w stanie przewidzieć jak poradzę sobie z tak długim okresem wspinania w samotności, w ciągłym napięciu. Główna Grań Tatr Wysokich ma 32 kilometry długości i kilkanaście kilometrów przewyższeń – dokładnie nikt tego jeszcze nie zmierzył. Mimo, że jestem zwolennikiem wspinania z zaufanym partnerem, to czułem, że muszę podjąć ryzyko, gdyż nie wiadomo kiedy po raz kolejny trafi się taka prognoza. Chęć przejścia tej grani kazała podjąć wyzwanie.

Czyli we wspinaczce potrzeba panu dawki adrenaliny?
Nie zawsze – wielokrotnie chodzę w góry tylko fotografować. Kiedy wspinam się z ludźmi mniej doświadczonymi, czy choćby z żoną, zadowalam się każdą wspinaczką i samym przebywaniem w górach – wtedy też podporządkowuje wszystko względom bezpieczeństwa.

No właśnie, bezpieczeństwo…  Jakiś czas temu Internet obiegła informacja o  siedmioletnim chłopcu, który pod opieką taty zdobywa Rysy. Wraz z falą pochwał i wyrazów podziwu  pojawiła się ostra krytyka uznająca to wyjście za nieodpowiedzialne i ryzykowne. 

Wszystko trzeba traktować bardzo elastycznie. Ja ze swoim czteroletnim synkiem byłem na Mnichu. Poszliśmy wraz z grupą przyjaciół, czyli zabezpieczenie jego było ogromne. Wielu ludzi dyskutowało ze mną. Pytali, czy nie uważam, że przeginam. Myślę,  że jeżeli dziecko, tak jak moje, jest wychowane w domu wśród lin, sprzętu wspinaczkowego i on te góry widzi na co dzień i jeśli on mnie prosi „tato weź mnie na Mnicha”, to dlaczego dziecku nie dać satysfakcji?

Mnich u państwa w rodzinie ma znaczenie wręcz symboliczne…
Tak, choćby przez to, że w filmie Koszałki „Deklaracja Nieśmiertelności”, jest scena filmowana z pokładu śmigłowca gdzie wspinam się na jego wierzchołek. Mój synek widział go wiele razy i zawsze prosił bym go tam zabrał, bo on chce być tam tak jak tata.

Jak zapewnić dziecku bezpieczeństwo w górach?
Przede wszystkim trzeba wiedzieć, co cię w górach czeka – to jest najważniejsze. W chwili obecnej są naprawdę bardzo dobre prognozy pogody, a to podstawa.
Na pewno nie możemy chodzić w góry z małym dzieckiem „jeden na jeden”. Trzeba iść grupą. Przecież ja też mogę sobie skręcić nogę. A co do sprzętu… Co z tego, że ktoś idzie do sklepu, kupuje drogi sprzęt, wyrusza w Tatry, jeśli nie umie go używać? Nieodpowiednie posługiwanie się sprzętem jest jeszcze bardziej niebezpieczne niż jego brak.

Na przełomie grudnia i stycznia tego roku w mediach aż huczało o kolejnych turystach, którzy zginęli w Tatrach. W wyniku tych wydarzeń pojawił się pomysł zamykania tatrzańskich szlaków na okres zimowy…
Uważam, że to absurd, tak samo, jak wprowadzenie prohibicji w latach 30. w Stanach Zjednoczonych. Doprowadzić to może tylko do tego, że ludzie te zakazy będą łamać. Nie sztuką jest też zapisanie się do klubu – jeśli jest się członkiem klubu wysokogórskiego, można pokonywać szlaki zimą – przez samo zapisanie się nie zdobywa się umiejętności.

To gdzie je najlepiej zdobyć?
 Polecam jednak pobranie lekcji posługiwania się sprzętem i podstaw niebezpieczeństw Tatr. Turyści przyjeżdżają do Zakopanego, patrzą w góry i widzą, że tysiące ludzi wychodzi na szczyty. Szkoda tylko, że ci „ambitni” nie dostrzegają faktu, że część z tych wychodzących ginie.

Gdy pan to obserwuje nie odnosi pan wrażenia, że turystyka zmierza w niewłaściwym kierunku? Dużo się zmieniło od momentu kiedy zaczynał pan wspinaczkę w Tatrach?
Zmieniło się chyba niewiele. Być może to, że wiele osób teraz decyduje się na turystykę kwalifikowaną. Teraz łatwiej o sprzęt dobrej jakości. Bez wątpienia wpływ ma również rozwój mediów – góry stają się bliższe, na portalach są filmy, zdjęcia…

A czy zmienia się turysta? Nie tak dawno opublikowaliśmy zdjęcie zniszczonej przez graffiti skale na Giewoncie… 
Takie procedery znane były już wówczas, gdy zaczynałem się wspinać. Może tylko za komuny ludzie się jeszcze bardziej bali takie rzeczy robić? Kilka lat temu jacyś kibole pomalowali drogę do Morskiego Oka w barwy swojego klubu. Od tego się chyba nie ucieknie, trochę nam zostało z jaskini… pismo obrazkowe.
{gallery}marcisz-wywiad{/gallery}
Skąd dawniej czerpało się wiedzę na temat Tatr?
Nie było internetu i telefonu komórkowego, wszystko się opierało o przewodniki i przekazy ustne. Taternicy  spędzali w górach więcej czasu i siłą rzeczy następowała wymiana informacji. Co więcej, ci ludzie byli zdecydowanie lepiej wyszkoleni. System szkolenia klubowego, który istniał dawniej był, moim zdaniem, lepszy.
Dlaczego?
Dlatego, że ludzie robili to w dużym stopniu społecznie. Będąc w klubie byłeś członkiem społeczności, o wszystko można było dopytać kogoś doświadczonego, a oni też mieli chęć przekazywania swoich wiadomości. Za darmo. Teraz jest często tak, że przewodnicy góry traktują, jako pracę, a tam „za darmo nie chodzą”.
Czy można traktować góry tylko sportowo?
Dla mnie góry i wspinanie to sposób na życie, jakiś wybór, który ma większe podłoże. Z perspektywy wielu lat, które spędziłem w tych górach wiem, że są dla mnie ostoją spokoju. Wie pani, choć może zabrzmi to nieco bałwochwalczo, mimo że się wspinałem na najwyższym poziomie, robiłem drogi uważane za prawie najtrudniejsze w Tatrach, nigdy nie miałem poważnego wypadku. Ale góry lubią upominać się o swoje. Nawet jeśli wypadek przydarzy się koło domu. Wystarczy ułamek sekundy, by całe życie radykalnie się zmieniło, wszystkie plany runęły.

A gdyby miał pan wybierać między skałkami a górami?
Każdy musi odnaleźć  swoje powołanie. Warto zacząć od skałek, a kiedy ze względu na wiek, na arenie sportowej nie jest już w stanie się rozwijać, to można wtedy przejść w góry i tu próbować swoich sił. Ale nie każdy też jest do tego predysponowany. Jest różnica gdy wspina się w podkrakowskich skałkach, mają 25-30 metrów wysokości, a w Tatrach, gdzie pod nogami jest czasem 600-800 metrów.
O czym się myśli będąc w ścianie?
Myśli koncentrują się tylko na tym, co tu i teraz. Szczególnie jeśli wspina się bez asekuracji i samotnie. W zeszłym roku, jak szedłem granią Tatr byłem skupiony tylko na tej grani. Przede mną było setki, później dziesiątki trudnych szczytów i turniczek do pokonania. Myślałem tylko o niwelowaniu ryzyka i bezpiecznym dotarciu do końca.

Mówi się, że góry bardzo mocno kształtują charakter. Czy i pana one zmieniły? 
Jestem bardzo niedobrym przykładem. Zacząłem się wspinać jako 16-latek.  Byłem młody i wszystko było uwarunkowane tym, że trzeba było przechodzić poszczególne stopnie rozwoju taternictwa: skałki, Tatry – lato, zima, Dolomity, Alpy, Kaukaz, Himalaje… I ja na początku tę drogę tak przechodziłem. W połowie lat 80. pociągała mnie wspinaczka skałkowa, startowanie w zawodach wspinaczkowych. Zostałem wciągnięty w nurt tego sportu na wiele lat. To bardzo zmieniło moje postrzeganie gór. Nie miałem na nie czasu, byłem pochłonięty sportem wyczynowym. Ale kiedyś trzeba było powiedzieć stop i po iluś tam latach przerwy takiego wspinania sensu stricte wróciłem w Tatry – do wspinania w nich, w najlepszym tego słowa znaczeniu.
W 2003 roku wraz z Piotrkiem Korczakiem w Tatrach przeżyliśmy swoją drugą młodość. Zaczęliśmy od zrobienia na Mnichu drogi o symbolicznej nazwie: „Superata młodości”. Przez kolejne lata wytyczyliśmy wiele nowych dróg, sięgających maksymalnych trudności technicznych – przeszliśmy drogę „Misterium Nieprawości”, która była wówczas najtrudniejszą drogą w polskich Tatrach Wysokich.

Są jeszcze jakieś umiejętności we wspinaczce, które może pan rozwinąć?

Cały czas nad sobą pracuję. Wchodzą nowe techniki wspinaczkowe, wspinanie cały czas ewoluuje – choćby wspinanie w lodzie. Wszystko się bardzo zmienia, głównie ze względu na rozwój sprzętu. To co dawniej było niemożliwe, teraz – nawet przy minimalnych umiejętnościach – staje  się realne i to w sposób bezpieczny.
Kiedy Tatry są najpiękniejsze?
Patrzę na nie trochę tak fotograficznie. Może też dlatego, że w ostatnich latach dużo czasu spędziłem z Marcinem Koszałką na różnych realizacjach filmowych. Jego uczyłem wspinania, on mnie patrzenia na świat obrazem. Bez wątpienia przepiękne są, kiedy leży w nich trochę śniegu i na szafirowym niebie są chmurki. Bardzo dobrze Tatry fotografuje się  późną wiosną, gdy jest już więcej światła, a w żlebach zalega jeszcze śnieg, przez co podkreśla skalny rysunek.
Pana największe marzenie związane z górami?
Mam… ciągle je mam, ale jak to marzenia, żeby mogły być prawdziwe, muszą pozostawać w sferze tajemnicy…
Więcej o Andrzeju Marciszu i jego działalności na www.tatrzanskiegranie.info.
Rozmawiała: Emilia Klimasara
fot. Michał Kasperczyk, mat. Andrzeja Marcisza- kopiowanie bez zgody redakcji Etnosystem.pl ZABRONIONE!