„Ktoś się powiesił, będzie duło” – mieszkając pod Tatrami wychowujesz się z tym zdaniem tak jak z dźwiękiem helikoptera TOPR-u. Dla osoby urodzonej w Zakopanem pewne rzeczy wydają się takie naturalne, normalne, tym ciekawiej więc oglądało się dokument, a właściwie „thriller dokumentalny”, jak swój film tytułuje reżyser Michał Bielawski, „Wiatr”. Obraz pokazuje to, jak regularnie i mocno, zwykle jesienią i wiosną, życie mieszkańców Podhala wiąże się z tym prostym, było nie było, zjawiskiem w przyrodzie. Jakie to są obawy, oczekiwania i jakie rzeczy dzieją się po prostu, kiedy „duje”. Coś, co dla „nas” jest codziennością tu pokazane jest od nieco innej perspektywy, obserwatora stojącego z boku i traktującego wichurę jako bohatera swojej opowieści.

Halny to porywisty, ciepły wiatr, który schodzi z gór. Wysoko w Tatrach osiąga zawrotne prędkości, do paruset kilometrów na godzinę, ale i niżej potrafi mocno „zaduć”. Najsilniejszy zanotowany w górach halny przyszedł w 1968 roku – wiało prawie 300 km/h. Obraz Zakopanego i podhalańskich wsi po wichurze wygląda apokaliptycznie. Połamane drzewa na ulicach, zerwane dachy, uszkodzone samochody. To też widok bardzo smutny. Wiatrołomy, całe połacie lasów zniszczone, położone, zmieniające widok, do którego się przyzwyczajaliśmy latami, diametralnie. Jedna z bohaterek „Wiatru”, góralska poetka, nad tym ubolewa właśnie najbardziej. Patrzy, co w jedną noc halny zrobił z jej ukochanym lasem i płacze. 

Ale jest też coś innego. Bielawski pokazuje pracę ratowników medycznych, którzy przed halnym mają pełne ręce roboty, a w trakcie wichury – wraz ze strażakami – nie zmrużą oka. Bo halny najczęściej przychodzi w nocy, kiedy nasza czujność jest uśpiona, kiedy zniszczeń może dokonać najwięcej. W dzień pozostaje nam już tylko załamywać ręce na to, co wiatr zabrał w tak krótkim czasie i tak brutalnie. Zanim jednak zacznie „duć”, ciśnienie atmosferyczne gwałtownie spada. Każdy, kto ma problemy natury psychicznej, zaburzenia depresyjne, ale nawet ci na co dzień cieszący się zdrowiem emocjonalnym, to odczują. Napady agresji, samobójstwa, to statystycznie najczęstsze zwiastuny halnego. W Zakopanem działa nawet program „Aby halny nikogo nie zabrał”, wspierający osoby cierpiące na depresję. 

Bielawski z kamerą towarzyszy swoim bohaterom bez słowa komentarza. Surowe obrazy, dalekie od zakopiańskich pocztówek, do jakich przyzwyczaja nas telewizja i zdjęcia z wakacji w górach. Każda minuta filmu wzmaga czujność, wiemy, że coś idzie, czujemy, że coś zaraz się zacznie. Jak w rasowym thrillerze, tego, co najniebezpieczniejsze nie widać. Bielawski uruchamia wyobraźnię opowiadając historię o halnym z różnych perspektyw. Zbliżenia, czekanie, działanie, bezczynność. To wszystko wymieszane z obrazami z gór. Szare, niewyraziste, zachmurzone. We mnie, przyzwyczajonej do tych obrazków, tego czekania i bezczynności, „Wiatr” obudził podobne emocje, jakie odczuwam patrząc zawsze na czerwone niebo, zapowiedź halnego, czując coraz cieplejsze powiewy z gór i wreszcie widząc charakterystyczny „wał” chmur nad Giewontem. Przywołał tę nerwowość, niepewność i poczucie bezradności. Bo halny przyjdzie i zrobi, co będzie chciał. My możemy najwyżej zamknąć się w domu. I czekać.

Skąd to zdanie otwierające tekst? Swój film Bielawski rozpoczyna właśnie od nagrania rozmowy telefonicznej z dyspozytorką, w której dzwoniący chce zgłosić samobójstwo. Swoje. Hitchcockwski początek: najpierw trzęsienie ziemi, a później napięcie już tylko rośnie. 

Kaśka Paluch