Co Aron Ralston czuł przez pięć dni, uwięziony w skale? O czym myślał? I jak on to w ogóle zrobił?!
W pierwszym odruchu, przy rozważaniu opcji samodzielnego odcinania sobie ręki tępym nożem, wzdragamy się i myślimy, że nigdy! Że już wolelibyśmy umrzeć. Nasz rozum, może, racjonalnie wolałby. Ale instynkt to niezbadana, bezgraniczna siła. Tego, co człowiek potrafi zrobić walcząc o życie, jak wiele granic jest w stanie przekroczyć, nie możemy zbadać żadną miarą. To drzemiąca w nas głęboko moc, która nie zawiedzie nas nawet wtedy, gdy my sami już sobie odpuścimy.
Danny Boyle w zekranizowanej historii Arona Ralstona próbuje nam pokazać jeszcze jeden aspekt całej sytuacji. Wewnętrzne reakcje, przemyślenia i odczucia człowieka znajdującego się w absurdalnym tak naprawdę położeniu. Boyl rysuje nam w detalach portret psychologiczny głównego bohatera, tak precyzyjnie, że prawdopodobnie mógłby przysłużyć się do psychologicznych badań nad nadnaturalnym zachowaniami ludzkimi. A to, co widzimy w „127 godzinach” to nic innego, jak wariacja na temat pięciu stadiów reakcji, podobnych do tych wyróżnionych przez Cohna w odniesieniu do informacji o nieuleczalnej chorobie – z jednym wyjątkiem.
Najpierw szok i niedowierzanie – „co za nonsens, będę tu tkwił, bo jakiś kamień przytrzasnął mi rękę?”. Później złość i agresja – rozpaczliwe wołanie o pomoc, kopanie kamienia, pusta, nieefektywna furia. Po niej przychodzi czas na negocjacje. W tym przypadku na szukanie, bezkusteczne, wyjścia z beznadziejnego położenia. I wreszcie depresja. Apatia. Zniechęcenie. Tym silniejsze, że uwięziony w kanionie Ralston nie je i prawie nie pije. Jego organizm zaczyna się rozstrajać, zaczyna tracić zdrowy rozsądek i zdolność logicznego myślenia. Może to właśnie go uratowało? Może to pozwoliło mu podjąć decyzję o samodzielnym odcięciu sobie ręki, po jej uprzednim wyłamaniu? To właśnie wyjątek od pięciu stadiów Cohna. Ralston nie pogodził się ze śmiercią, walczył za wszelką cenę, jak lis, który złapany w sidła, odgryza sobie łapę. I dziękuje kamieniowi i kanionowi, bo pozwoliły mu na spowiedź przed samym sobą i przed światem, bo być może stracił rękę, ale zyskał lepsze życie.
A widz, po filmie, sam czuje swoiste katharsis. Nie udałoby się tego osiągnąć, gdyby nie sugestywność Jamesa Franco, w którego autentyczność naprawdę wierzymy. Do tego stopnia, że odczuwamy symultanicznie wszystko to, co czuje on. I jeszcze znakomita, schizofreniczna muzyka A.R. Rahmana i soundtrack, który – choć pozornie na to nie „wygląda” – jest jednym długim epizodem szaleństwa. Bo jak wytłumaczyć obecność Nokturnu nr 2 e-moll Chopina i „If You Love Me” Esther Phillips na ścieżce dźwiękowej? Po obejrzeniu filmu wszystko staje się jasne.
Mocny, teatralny, psychologiczny i silnie oddziałowujący na emocje obraz, trzymający w napięciu mimo, iż historia Ralstona i jej kontynuacja wszystkim jest znana. A do tego – fantastyczne widoki na kaniony w Utah.
Kaśka Paluch