Największy punkowiec wśród akordeonistów, jeden z najwybitniejszych muzyków naszych czasów, przez brytyjski Independent nazywany „Jimim Hendrixem albo Laurie Anderson akordeonu”. Kimmo Pohjonen współpracował z Kronos Quartet, Patem Mastelotto i Treyem Gunnem z King Crimson. Przywrócił fińską tradycję wykonywania muzyki na akordeonie na żywo do zawodów zapaśniczych. Kiedy na koncercie w Portugalii złamał kolano, nawet się nie zorientował. „Najważniejsze, żeby akordeonowi nic się nie stało” – mówi w wywiadzie o ekstremalnych doznaniach, koncertowym szale i dlaczego w zespole trudno jest być ojcem i kumplem jednocześnie. Bo swoją najnowszą płytę „Sensitive Skin”, która króluje na listach przebojów world music, nagrał ze swoimi córkami.

Kaśka Paluch: Parę lat temu grałeś na żywo na akordeonie do zawodów zapaśniczych. Z tego, co wiem, jest to rodzaj dawnej fińskiej tradycji. Dlaczego postanowiłeś przywrócić ją światu?

Kimmo Pohjonen: Usłyszałem o tym historię kilka lat temu od starszych muzyków na jednym z festiwali folkowych. Chyba po raz pierwszy usłyszałem o tym w latach osiemdziesiątych. Byłem oniemiały, pomyślałem „Wow! Akordeon! Zapasy! Muszę to zobaczyć!”. Ta tradycja zanikła gdzieś w późnych latach sześćdziesiątych, kiedy pojawiła się muzyka disco i zaczęto grać taki uplifting podczas zawodów zapaśniczych. Dla mnie ten pomysł był tak czadowy, że zacząłem rozmawiać z zawodnikami, akordeonistami. Im więcej o tym wiedziałem, tym bardziej czułem, że muszę to zrobić. Coś, co zmiksuje tradycję z nowoczesnością. Bo na przykład w tym projekcie wykorzystywałem swoją własną muzykę, nietradycyjną. Udało się i wyszło bardzo dobrze, mieliśmy dobry feedback tego projektu.

Jak to wszystko działało?

No ja przede wszystkim zacząłem od rozmawiania z zapaśnikami i znalezienia kogoś, kto chciałby wziąć w tym udział. Kiedy sam to wszystko zobaczyłem, to znaczy ja zacząłem grać, a oni walczyli, rozgrzewali się, robili te wszystkie rzeczy, które robią zapaśnicy… zaczęło to dla mnie wyglądać jak taniec. Był taki moment, kiedy oni wykonali specyficzny ruch – zapaśnicy chwytają się za ramiona, ich głowy są blisko przy ziemi, a oni chodzą w kółko – to było jak taniec i to był też moment, w którym zaczęliśmy tworzyć. Długi proces, który ostatecznie stał się zapasami, tańcem, teatrem i muzyką jednocześnie. Trudno to wytłumaczyć, ale przedstawienie było bardzo wyjątkowe. (Śmiech)

Widziałam nagrania z tego i faktycznie trudno tam zobaczyć sam sport. Dla mnie to bardziej teatr… zresztą nie wiem, wyglądało jak coś, czego do tej pory nigdy nie widziałam. (Śmiech)

Faktycznie można by to nazwać teatralnym przedstawieniem. Pamiętam kiedy występowaliśmy z tym na Manhattanie, w samym sercu Nowego Jorku. Naprawdę super było patrzeć na miny widzów, które wyrażały „co oni do cholery tam robią?”. (Śmiech)

Ale to i tak nie była najbardziej szalona rzecz jaką zrobiłeś. Widziałam cię na jednym koncercie, na festiwalu w Czechach i – nie odbierz tego źle – wyglądasz jakbyś totalnie odpływał kiedy grasz. (Śmiech)

Dla mnie najbardziej magicznym momentem na scenie jest osiągnięcie tego specjalnego stanu nieświadomości, w którym czujesz, że wszystko jest możliwe. I działa wszystko co robisz. Czujesz taką energię, którą czasem opisuję jako moc pozwalającą na przechodzenie przez ściany. Tworzysz własną przestrzeń, w której powstaje muzyka. To dla tego już nie komponuję, nie zapisuję muzyki tylko chcę mieć ją całą w głowie, bo później mogę jej dowolnie używać, a to jest taki moment, w którym niczym się nie przejmujesz tylko robisz co czujesz.

Chyba nie da się tak działać nie czując się z instrumentem jak jeden organizm. Wiesz, kiedy zastanawiasz się co tu wcisnąć, czego nie zapomnieć…

Dokładnie tak. Kiedyś grałem muzykę klasyczną. To było śmiertelnie przerażające siedzieć naprzeciwko wszystkich tych nut na przykład na egzaminach. Przed tobą pięć oceniających cię osób, a ty umierasz ze strachu, bo co będzie źle jak źle zagrasz albo czegoś zapomnisz. Kiedy zacząłem tworzyć własną muzykę naprawdę chciałem przełamać tę tradycję. Żeby nie musieć myśleć, kiedy gram. Żebym mógł po prostu wejść w odpowiedni stan i nastrój. Kiedy grasz i NIE MUSISZ myśleć, wszystko wychodzi naturalnie i to dopiero pozwala ci wejść w muzykę naprawdę głęboko. Wtedy możesz robić wszystko.

Na przykład złamać kolano. (Śmiech)

Taaak… czasem zdarzają się różne rzeczy. (Śmiech) Ale myślę, że i tak najbardziej przerażającą rzeczą na scenie jest złamanie instrumentu, bo kiedy zepsujesz akordeon, to nie jest łatwo dokończyć koncert. Cóż, faktycznie zdarza mi się za bardzo ekscytować, złamać kolano, spaść ze sceny, wejść w drzwi. Najważniejsze jest jednak, żeby instrument nadal grał. To podstawa.

Nie no, oczywiście, ze złamanym kolanem można grać.

Ja nawet o tym nie wiedziałem, zorientowałem się po koncercie. Byłem tak naładowany adrenaliną, że poczułem tylko lekki ból. Później, kiedy chciałem chodzić przekonałem się, że jednak mam problem. Na scenie dzieją się niesamowite rzeczy. Czasem nawet jak gram chory, to podczas koncertu w ogóle tego nie czuję. Myślę, że to jest jeden z powodów, dla których tak mnie tam ciągnie – przez te interesujące rzeczy, które mogą się na scenie wydarzyć…

Przy tym co mówisz wrestling wydaje się być niczym w porównaniu z grą na akordeonie!

Właściwie to próbowałem zapasów i to była najbardziej wyczerpująca fizycznie rzecz jaką kiedykolwiek zrobiłem. Prawie zwymiotowałem. Kiedy zawodnik okręcił mnie kilka razy wokół maty, a później zatrzymał. I ja miałem po tym grać! Po każdym występie byłem totalnie wykończony, były bardzo intensywne, a ja nie chciałem niczego odpuścić, więc czasem miałem po nich kaca. (Śmiech) Ale to już minęło. (Śmiech)

Trudno być muzykiem. (Śmiech)

W mojej pracy najbardziej lubię to, że pozwala mi robić nowe rzeczy, zamiast powtarzać w kółko to samo. I że czasem sam siebie zaskakuję.

Robisz rzeczy ekstremalne, a takie ekstrema wydają mi się czymś naturalnym dla Skandynawii w ogóle. W Polsce dość popularne są sauny fińskie, które są jednym z najbardziej szokujących doznań dla naszych organizmów. (Śmiech) Dla was to normalka.

Tak, przede wszystkim życie tu mocno powiązane jest z pogodą, a ona sama jest ekstremalna. Bardzo srogie zimy, gorące lata – to jedna z tych rzeczy. Wspomniałaś o saunie. Jedną z moich ulubionych rzeczy, co zresztą zamierzam zrobić zaraz po tym wywiadzie, jest zimowe pływanie. Uwielbiam to uczucie wchodzenia do naprawdę lodowatej wody, a później do sauny, gdzie jest bardzo gorąco. Uwielbiam czuć tę różnicę. Takie same skrajności zachodzą w tutejszej naturze, więc być może faktycznie w naturalny sposób przekłada się to na naszą sztukę, moją muzykę.

Tu Skandynawię w wielu aspektach stawia się za wzór, czasem wydaje mi się wymarzonym miejscem do mieszkania dla artysty. Ciekawa jestem czy ty – będąc tam – możesz się z tym zgodzić.

Lubię nasz system wspierający sztukę. Teraz gospodarka jest w regresie, to fakt, ale szkolnictwo nadal jest darmowe, jest sporo wsparcia czy grantów dla kultury.

I to się przekłada na jakość muzyki skandynawskiej.

Z jednej strony tak, z drugiej dla porównania byłem dwa miesiące temu na wakacjach w Indiach. Tamtejsza muzyka jest… niewiarygodna. Więc widzisz, to nie jest takie proste. (Śmiech) A poza tym tu jest też długo ciemno, śnieg i zimno. Wydaje mi się, że niezależnie od tego gdzie się jest, gdzie się urodziliśmy, musimy respektować to miejsce. Nieważne czy jest to system polski, skandynawski czy brytyjski. Szacunek dla własnej kultury jest bardzo ważny. I jednocześnie trzeba umieć zauważać to, co złego się z nią dzieje. A to wszędzie wygląda podobnie. Więc nie nazwałbym Finlandii „dreamlandem”. Ale mam dla niej ogromny szacunek.

Twoja nowa płyta „Sensitive Skin” triumfuje na światowych zestawieniach world music, ale ja mam wątpliwości… czy to co ty robisz w muzyce to w ogóle jest „world music”

Kimmo Pohjonen: Tak, to dla mnie zawsze bardzo trudne, żeby opisać się gatunkowo, bo to co ja robię jest po prostu muzyką. Nie wiem czy właśnie „world music”, ale potrafię zrozumieć, że tak się mnie klasyfikuje. Ale z drugiej strony gram też dużo na festiwalach jazzowych, muzyki elektronicznej, czasem nawet klasycznych i folkowych. Nie zastanawiam się nad gatunkami, które mieszają się w mojej twórczości, po prostu gram to, co sam czuję. Każdy sam może posłuchać i zdecydować co to jest. (Śmiech)

Więc być może „world music” w twoim przypadku może być rozumiane jako „świat muzyki”.

O na przykład tak.

Mówiłeś, że przy nagrywaniu tej płyty wreszcie miałeś nieograniczony czas i przestrzeń. Efekt jest bardzo złożony. Myślisz, że dzięki tej wolności mogłeś zrealizować pomysły, które nie mogły zaistnieć przy innych projektach?

Tak, nad tą płytą pracowałem tu gdzie z tobą rozmawiam – w moim domu. To jest moje miejsce pracy. Przy wcześniejszych projektach nagrywałem przede wszystkim w studio. Dziś dzięki technologii mogłem pozwolić sobie na to, by przez większość czasu pracować w domu, zaprosić tu swoich gości. Miałem nielimitowany czas na tworzenie. Czasem w takim przypadku istnieje niebezpieczeństwo, że nigdy nie skończysz nagrywać, skoro masz nieograniczony czas. (Śmiech) Ja sobie ustaliłem nawet deadline na skończenie tej płyty do 2014 roku, ale dałem sobie jeszcze kilkanaście miesięcy, bo czułem, że to niewystarczająco. I czuję się naprawdę dobrze z tym, że skończyłem album wtedy, kiedy poczułem, że jest rzeczywiście gotowy. Ponieważ cały czas pracuję z nowymi brzmieniami, mogłem je do woli sprawdzać i testować, zastanawiać się czy zmiana będzie dobra czy nie. Kiedy nie płaci się za każdą minutę w studio, można pozwolić sobie na takie spekulacje. A tak – było wspaniale. Naprawdę cudownie jest znaleźć dokładnie to, czego się chce.

No właśnie, ale to można robić w nieskończoność.

Na pewno są ludzie, którzy mają z tym problem kiedy nie mają deadline’u. Ale ja przy okazji jestem bardzo niecierpliwy i po prostu wiem, kiedy chcę już wydać płytę. Przy poprzednich projektach zwykle żałowałem, że nie mieliśmy więcej czasu, że nie mogliśmy jeszcze popróbować. Poszukać.

Czy akordeon twoim zdaniem jest jedynym instrumentem zdolnym do udźwignięcia wszystkich twoich pomysłów?

Kiedy odkryłem elektronikę, możliwość połączenia brzmienia elektroniki z akordeonem, to otworzyło przede mną kompletnie inny świat. Nieustannie pracuję i odkrywam nowe dźwięki. Akordeon jest do tego doskonały ze względu na swoją dynamikę. Chyba tylko perkusja może pochwalić się podobną dynamiką, gdzie można grać naprawdę bardzo delikatnie albo bardzo ostro. To zależy od tego ile siły użyjesz. A kiedy dodasz do tego elektronikę, zyskujesz jeszcze więcej dynamiki, więcej kolorów. Mnie akordeon daje więc ogromne możliwości nieustannego odkrywania i poszukiwania nowych dźwięków, jest niezwykle elastycznym instrumentem.

Kiedy poczułeś, że tradycyjne użycie akordeonu to dla ciebie za mało?

Swego czasu byłem śmiertelnie zmęczony tym instrumentem. To było w okolicach 1995 roku, nie czułem akordeonu, nie czułem materiału, który gram. Wtedy musiałem szukać czegoś nowego, wychodzić poza granice, improwizować. Kompletnie odmawiałem grania na akustycznie, dziś robię to sporadycznie, z folkowym duetem, czasem na akustycznym akordeonie gram z moim ojcem podczas letnich festiwali. Ale wtedy strasznie mnie to frustrowało, dosłownie byłem wkurzony na ten instrument. (Śmiech)

I właśnie wtedy zakochałeś się w akordeonie na nowo. (Śmiech)

Czasem musisz się znudzić albo zmęczyć czymś co robisz, żeby odkryć w tym coś nowego i lepszego dla ciebie. Ja miałem ogromne szczęście i bardzo dobrze pamiętam chwilę, w której usłyszałem coś nowego, co potrafi ten instrument – po dwudziestu latach grania innych rzeczy. Przełomowy moment. Naładowało mnie to taką energią i szczęściem, że musiałem przestać grać i wyjść z domu, myśląc: „kurde to jest właśnie to, o jak ja bardzo to czuję!”. (Śmiech) Wiedziałem już co chcę robić i jest w tym coś wielkiego, kiedy odkrywasz takie rzeczy po dwudziestu latach grania. Cały czas się zastanawiam – jak długo będzie mnie to cieszyło? Ale nadal z radością pracuję, wymyślam nowe rzeczy, bo kiedy nie gram tras koncertowych to tworzę swoją muzykę. Najważniejsze jest to, by mieć w sobie cały czas tę pasję. Właśnie teraz pracuję nad programowaniem organów filharmonicznych ze swoim akordeonem, już jestem podekscytowany.

Teraz będziesz promował nowy materiał na żywo. Band z córkami.

Przez to nasz zespół jest dość wyjątkowy teraz, gramy w trio na bębnach, gitarach, elektronice, są też głosy. Bardzo miło jest występować z tymi dwiema uroczymi dziewczętami, ale to dla mnie wymagające doświadczenie, bo jednocześnie muszę być ich kolegą z zespołu no i ojcem.

A co jest w tym najtrudniejsze?

Trudno mi na przykład odzwyczaić się od ojcowania podczas podejmowania decyzji w tym zespole. Słyszę od córki: „tato, dlaczego ty zawsze musisz decydować?”. No właśnie, jesteśmy zespołem, musimy razem decydować, tworzyć muzykę razem. Bardzo szanuję ich zdanie, staliśmy się dobrymi kumplami, muzyka zawsze zbliża. Ale przy tym ważne jest, żeby wszyscy się zgadzali, czuli to samo. Muszę o tym cały czas pamiętać. 

rozmawiała Kaśka Paluch
luty 2016
zdjęcia: materiały prasowe