Nie było klimatyzacji, luksusów i technologii ułatwiającej życie, a i tak wspomnienia z wakacji sprzed dwudziestu lat mamy najpiękniejsze.

Kiedy na początku wakacji tematem przewodnim wszystkich rozmów staje się “o matko, ale gorąco!” (jakby to było czymś nadzwyczajnym w lecie), próbuję sobie przypomnieć, jakim cudem upały znosiliśmy dwadzieścia lat temu. Niedawno brałam udział w dyskusji, której puentą było stwierdzenie: “i teraz wyobraź sobie, że oni w tym upale z dziećmi musieliby jechać samochodem bez klimatyzacji”.

Wyobrażam to sobie, bo ja będąc dzieckiem, jeździłam z rodzicami nad morze lub mazurskie jeziora, równo cały dzień, pociągiem lub samochodem bez “klimy”. Mościliśmy się w maluchu we czwórkę, wypakowując auto po sam dach ekwipunkiem plażowym, otwieraliśmy wszystkie (dwa) okna maluszka i nie mogąc żadną siłą zamienić słowa, z wiatrem we włosach, nosie i oczach, pruliśmy przez Polskę. Zatrzymywaliśmy się w przydrożnych barach. Tata zawsze zamawiał flaczki, a my zupę pomidorową z ryżem i kiełbaski z ognia. Chociaż ja zawsze wolałam naleśniki albo pierogi. Kiedy temperatura sięgała zenitu, przeczekiwaliśmy na kocyku, pod jakimś drzewem przy drodze. Mama wtedy rozdzielała jajka na twardo i bułki z serem żółtym, obficie podsmarowane masłem. W klimacie nadchodzących wakacji, nad wytęsknionym morzem, radości z przebywania wspólnie, słońca, luzu i braku widma obowiązków, te kanapki popijane herbatą z termosu miały smak, jakiego nie udało mi się poczuć w żadnej, nawet najlepszej restauracji, jaką miałam okazję odwiedzić.

Nie mieliśmy iPadów, które filmami i internetem bezprzewodowym zajmowały naszą uwagę ani telefonów komórkowych do kontaktu ze znajomymi ze szkoły. Na tydzień przed wyjazdem przygotowywaliśmy się do drogi, kombinując różne gry lubiane w przestrzeni domowej, na grunt “mobilny”. Nie daliśmy rady tylko z bierkami. Szachy, warcaby, statki – wszystko mieliśmy w wersji samochodowej. Zresztą ja i tak po aviomarinie głównie spałam. Co do kontaktu ze znajomymi – w połowie wczasów dokładnie dobieraliśmy kartki i wysyłaliśmy je wszystkim kolegom, na adresy pozbierane wcześniej do notesu. Do przyjaciółki pisałam długi list. Nie było dzwonienia, wrzucania fotek z telefonu na fejsa. Doskonale pamiętam fascynację wynikającą z odkrycia możliwości wysłania SMS-a, pamiętam też pierwszego SMS-a z pozdrowieniami z wakacji (i jak głupio się czułam zastępując nim kartkę!). Kiedy obserwuję technologie towarzyszące dziś podróży, nie czuję zazdrości. Korzystanie z mapy w drodze, pytanie ludzi o kierunek (w akcie desperacji), nuda w samochodzie, gra w karty w pociągu, to wszystko miało niepowtarzalny urok wakacji, którego dziś one nie mają. Dobrze, że jestem stara. 


Moje wspomnienia to jednak końcówka “czasów słusznie minionych”, refleksja na temat własnych wspomnień skłoniła mnie więc do zastanowienia się nad tym, co starsi ode mnie (tak, jeszcze starsi!) pamiętają z wycieczek na upragnione wakacje. Ja nie pamiętam na przykład, jak na wczasy jeżdżono z własnymi kartkami żywieniowymi. Szwedzkie stoły czy karta po brzegi wypełniona daniami świata, były czystą abstrakcją. Podobnie zresztą jak możliwość płacenia kartą. Ale pamiętam luksusy na wakacjach z FWP, czyli urlopu niby za darmo, a jednak za nasze. Minusem było spore prawdopodobieństwo spotkania w trakcie wakacji ludzi z pracy, a to średnio przyjemne w momencie, w którym od tej pracy właśnie chce się odpocząć. Wybierano więc zacisza, najczęściej przygraniczne. My, jako mieszkańcy górskiej miejscowości, nigdy nie mieliśmy dylematu gdzie wakacje spędzać – nad morzem lub nad jeziorem, innej opcji nie było. Mieszkańcy innych rejonów Polski wybierali jednak bardziej “egzotyczne” rejony – Zawoję, Bory Tucholskie, Istebną. No i oczywiście Dźwirzyno, Darłowo, Kołobrzeg, Jastarnia, Chałupy. I Zakopane. 

A czy wiecie o tym, że nie zawsze na wczasy wyjeżdżano z radością? Czy że w ogóle chciano to robić? Szczególnie robotnicy spoza miasta niechętnie opuszczali swoje domy na dłużej niż kilka dni. Niewielu w ogóle wiedziało czym takie wczasy tak naprawdę są (a więc wybierano delegatów, którzy jechali na zwiady i opowiadali, na czym polega urlopowanie się). Letni wypoczynek nie był wtedy dochodowym biznesem, nie było możliwości noclegowania praktycznie gdziekolwiek i posiłkowania się na każdym kroku. Wszystko organizowane było przez zakłady pracy (a więc pośrednio przez państwo) i odgórnie kontrolowane. Łącznie z godzinami posiłków. Dziś, takie praktyki spotykane są już chyba tylko na szkolnych wycieczkach i koloniach, wtedy w systemie udział brały całe rodziny. 

Plaża i morze 

Jedno się na polskich plażach do dziś nie zmieniło: tłumy ludzi. Pomyślcie, jak zagubiona plażująca owieczka mogła odnaleźć swoje towarzystwo, gdy to zniknęło w zalewie innych półnagich, opalonych ciał? Przecież nie było telefonu. Ale za to byli ratownicy z megafonami. Integracja społeczeństwa miała wtedy zdecydowanie wyższy poziom. A miejsca na plaży może byłoby i więcej, gdyby nie wszędobylskie parawany. Polacy, poza fetyszem skarpetek w sandałach, mają też inny, ale wynikający z tego samego defektu społecznego (czyli niechęci do obnażania wstydliwych części ciała, którymi stopy najwyraźniej są, i do integrowania się w ogóle): parawany! Odgrodzone rodziny czy małżeństwa, zabunkrowane na piasku, szukające w czterech szmacianych ścianach parawanu nie tyle schronienia przed wiatrem, co prywatności, o którą w plażowym tłumie tak przecież trudno. Zza parawanu wychylano się sporadycznie, by zamoczyć zgrzane ciało w morskiej wodzie lub też, by sięgnąć do koszyka sprzedawców przemierzających plażę, jak długa i szeroka, oferując oranżadę, lody, piwo. “Looody czekoladowe, looody śmietankowe!” – darł się sprzedawca na całą twarz, wywołując pełzające wokół niego niczym muszki owocówki dzieci, które wyrastały przed nim jak spod ziemi. A wieczorami… jak to wieczorami, chodziło się na potańcówki i imprezy poznawczo-integracyjne. Dorośli popijali wódkę i piwo, a dzieciaki – oranżadę z proszku. Jeśli towarzystwo spędzało wakacje w domkach letniskowych, pozostawało ognisko i rozmowy. Ewentualnie przy akompaniamencie małego radia turystycznego. O telewizorach nikt nie myślał.



Góry 

Turystyka górka w Polsce dwie dekady temu nie była tak rozwinięta i popularna, jak dziś. W Tatrach w latach 90. XIX wieku osiedlała się przede wszystkim inteligencja, korzystająca z uroków świeżego powietrza, bliskości gór i dobierająca raczej niższe, ale malownicze górskie rejony. Ówcześni turyści nie posiadali też odpowiedniego sprzętu górskiego, a jego zdobycie było znacznie trudniejsze, niż dziś. Po górach śmigali więc głównie młodzi zapaleńcy i to najczęściej w te najpopularniejsze szlaki – na Giewont, Czerwone Wierchy, Kasprowy, Morskie Oko, Dolina Kościeliska oraz szereg tatrzańskich stawów. Nikt nie myślał wtedy o odzieży oddychającej, nieprzemakalnej czy przepuszczającej powietrze. Szło się w butach skórzanych z karbowaną podeszwą, ale dalekich od dziś znanego nam górskiego obuwia. Do tego dżinsy lub szorty, koszula, na wierzch flanela, a do plecaka termos z herbatą i kanapki w papierze śniadaniowym. Któż by wtedy pomyślał o napojach izotonicznych i batonach…

Hotele

Najdostojniejsi goście Zakopanego, mieszkali w położonym przy samych Krupówkach hotelu Giewont, gdzie wtedy działała piękna restauracja. Tam, najwięksi polscy artyści – od muzyków, przez aktorów po polityków – znajdowali profesjonalną obsługę, mieszkali z klasą. Hotele “Orbis” w tamtych czasach były synonimem luksusu. 

Do hoteli zjeżdżali się też (a może przede wszystkim, przez wzgląd na ceny) zagraniczni goście. To sprawiało, że uwaga służb bezpieczeństwa kierowała się na hotelowych pracowników bardzo mocno. – Miałam kiedyś problemy przez prezent od jednego gościa ze Szwecji – mówiła nam recepcjonistka “orbisowskiego” hotelu – Był tak zadowolony z pobytu u nas, że przysłał na moje nazwisko paczkę. Sweter. UB od razu się tym zainteresowało. Mało brakowało, a zostałabym wywrotowcem, bo dostałam szwedzki sweter i nikogo o tym nie poinformowałam! – dodaje. – Do „Orbisu” przyjeżdżali właściwie sami cudzoziemcy, z krajów KDL, ale głównie KK (Zachód) i nie należąło mieć z nimi żadnych kontaktów, poza tym niezbędnym. Ale wiadomo, to nie były pomysły hotelarzy, tylko systemu – mówi pani Barbara. – Poza tym goście przyjeżdżali raczej w celach turystyczno-rozrywkowych, a nie – jak dziś – na zakupy na Krupówkach. Sklepów było dużo mniej. Wieczorami chodzili na dancingi w „Orbisie”, a ci co mieli mniej pieniędzy – do „Wierchów” czy „Watry”. Było przyjemnie, spokojnie, pewnie też dlatego Zakopane odwiedzało więcej artystów – wtedy dało się tu po prostu wypocząć. Była u nas pani Jarocka, Ewa Bem, Maryla Rodowicz, Andrzej Rosiewicz, Kora… No i pan Bartoszewski, bardzo lubił siedzieć rano w kawiarni, z gazetką do kawy. Zawsze po lewej stronie w rogu – dodaje.

Wyjazdy zagraniczne 

Wyjazdy za granicę i kontakty ze światem to zupełnie inne bajka. Dziś, kiedy bez problemu, a nawet bez paszportu, możemy przemieszczać się między najgortęszymi plażami świata, trudno uwierzyć w to, że kiedyś odpowiednikiem Włoch czy Tajlandii dla Polaków były Bułgaria, czy Rumunia. – Do krajów tzw. demoludów nie trzeba było mieć paszportu tylko coś w rodzaju wizy – mówi nam jedna z uczestniczek zagranicznych wycieczek z czasów PRL – Tylko do Jugosławii trzeba było załatwić wkładkę paszportową. Moja mama dostała tę przepustkę od razu, a ja nie, bo w związku ze swoją pracą artystyczną, przez którą dużo podróżowałam po świecie, miałam za dużo wpisów w paszporcie i to zaniepokoiło władze – dodaje – Kiedy po pięciu tygodniach „załatwiania” upomniałam się o podanie powodu takiej zwłoki dowiedziałam się, że… państwo nie może namierzyć biura podróży, z którym tyle jeździłam! A to były przecież wyjazdy służbowe z chórem. Dodatkowym problemem był fakt, że podróżowaliśmy po Anglii i Szkocji. Okazałam się niebezpieczna dla systemu – śmieje się dziś pani Anna. Wtedy jednak z pewnością tak śmiesznie nie było.

Nikt nie chce gloryfikować czasów PRL. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że „wtedy było lepiej”. Wypoczynek sprzed lat 80. w Polsce wyglądał inaczej, ale pierwsze wczasy po roku 1985 i na początku lat 90. każdy – kto je pamięta – wspomina z rozrzewnieniem. A jakie Wy macie wspomnienia ze swoich wakacji? Podzielcie się nimi z nami w komentarzach pod artykułem, przywróćmy ducha dawnych czasów i pozwólmy sobie na odrobinę ciepłej melancholii 🙂

Kaśka Paluch

fot. archiwum prywatne i Narodowe Archiwum Cyfrowe (za zgodą)