Zjawisko terapii dźwiękiem mis tybetańskich (?) zaintrygowało nas na tyle, że postanowiliśmy przyjrzeć się mu bliżej. Jedna z redaktorek poddała się leczniczej (?) kąpieli w dźwięku mis i gongów. Druga przewertowała dziesiątki książek i przeprowadziła rozmowę ze specjalistą na temat „tybetańskości” terapii. Efekt? Przekonajcie się.

Bo gongi odmienią twe życie…
(felieton raczej sceptyczny)

Podobno we Wszechświecie nadal utrzymuje się dźwięk, który jest echem Wielkiego Wybuchu. Możliwe. Podobno dźwięk o zbliżonej częstotliwości emitują gongi. Też być może. Efekt kąpieli w dźwiękach takiego gongu i mis to relaks, odprężenie i uaktywnienie pracy mózgu. I tu już pojawia się mój sceptycyzm podparty uczestnictwem w takiej kąpieli, nazwanej swoją drogą koncertem, co wprawiło mnie zresztą w błąd. Ale od początku. Jedną z alternatywnych ścieżek rozwoju jest masaż misami – nazywanymi tybetańskimi oraz relaksacja dźwiękami gongów pierwotnie używanymi w celach rytualnych w Azji (obecnie głównie południowo-wschodniej). Zachodnia cywilizacja postanowiła postawić przed nimi cele terapeutyczne. Fizycy (o zgrozo!) kwantowi odkryli i przebadali czystość fal dźwiękowych, jakie emitują gongi. Dalej stwierdzili, że fale te wnikają w nasze ciało, pomiędzy jego atomy i powodują rozluźnienie napięcia emocjonalnego i tonizację uczuć, zanik blokad istniejących w ciele, wyciszenie się i transformację emocji do tego stopnia, że w naszym życiu zajdą pozytywne zmiany. Co poniektórzy mają również szansę wejść w stan alfa odpowiadający stanowi relaksu i odprężenia przed zaśnięciem i po przebudzeniu. Jeszcze więksi szczęśliwcy mogą doświadczyć poprzednich wcieleń. Wszystko to dzięki dźwiękowi ponad dźwiękami bliskiemu chórom biblijnych aniołów. Zaraz, zaraz – biblijne anioły z hinduistyczno-konfucjańskiej Azji?

Koncert w dźwiękach gongu i mis wcale nie okazał się doświadczeniem muzycznej sztuki Azji a sesją terapeutyczną. Około 50 osób, całe rodziny!, postanowiły poddać się tej terapii, zapadając w drzemki w dusznej sali, jakby gimnastycznej. I ja się położyłam, czekając na drastyczną odmianę życia albo zdiagnozowanie, w której części mego ciała zatrzymuje się przepływ energii. Nie zatrzymał się nigdzie, bo wtedy czułabym pod wpływem rezonansu akustycznego, ból. Chwała za to, zdrowe ciało! Skoro nic nie zdiagnozował gong, to może chociaż stan alfa? Albo krótka drzemka? Gdzie tam! Jak tu się przespać, skoro wokół mam grupę obcych mi ludzi, pochrapujących, stękających, dzieci znudzonych podobnie jak i ja.

Zdecydowanie wolę zacisze własnej sypialni i współczuję tym, którzy w swoich wyspać się nie mogą. A ten stan alfa – co z nim? Może chociaż mała, maciupeńka medytacja i doświadczenie innego wcielenia? No, ale do tego potrzebny jest relaks, a jak go osiągnąć skoro dźwięk gongu jest metaliczny, szorstki i nieprzyjemny. Czy nie lepiej nam – ludziom Zachodu przyzwyczajonym do muzyki tonalnej i instrumentów tradycyjnych, zrelaksować się przy płycie ulubionego zespołu, przy zmysłowym jazzie, spokojnej klasyce, bujającym bluesie? Może za dużo myślałam podczas sesji? Zastanawia mnie jednak stale ile w zachodnich praktykach jogi, metod relaksacyjnych i pomysłów buddyjskich, medycyny niekonwencjonalnej jest wiarygodności a ile sztucznej, komercyjnej, „natchnionej”. a czasem i – niestety – nawiedzonej otoczki? Znajomy był na urlopie w Nepalu. Przywiózł mi w prezencie misę zwaną tybetańską. Ciekawi mnie, podczas pocierania jej drewniana pałeczką, ile w tym wszystkim jest zachodniej ściemy, w którą Wschód nie wierzy?

Agnieszka Lakner

ROZMOWA Z MARKIEM KALMUSEM

Marek Kalmus – podróżnik, fotograf, religioznawca, geolog, badacz i miłośnik kultury tybetańskiej, geolog, zapalony taternik, narciarz i żeglarz. Podróżuje po Azji, wielokrotnie zwiedził Tybet, jest specjalistą w zakresie sztuki tybetańskiej, od 20 lat organizuje kursy i wykłady z zakresu medycyny chińskiej.

Kaśka Paluch: Podczas pisania pracy poświęconej muzyce w klasztorach tybetańskich, celowo skupiłam się na poszukiwaniu wzmianki na temat występowania tam mis, bo – jak dowiedziałam się ze stron poświęconych terapii nimi – wykorzystywane są tam do terapii i rytuałów. Przewertowałam szereg pozycji naukowych, popularno naukowych, encyklopedii – i nic.

Marek Kalmus: Bo mis „tybetańskich” nigdy nie było. Po pierwsze nie było takiej potrzeby. Gongi owszem, mają w klasztorach swoją funkcję sygnalizacyjną. Do tego, żeby – na przykład – wezwać mnichów na posiłek, czy do sygnalizowania konkretnych zdarzeń i pór. Nikt nie gra na nich w jakiś szczególny sposób, po prostu ktoś w nie uderza.

Nie są wykorzystywane jednak w celach zdrowotnych, w medycynie tybetańskiej.

Nie i najlepszym na to dowodem jest fakt, że żadne słowo na temat mis czy gongów nie pada w czterech Tantrach Medycznych. W Polsce dostępne są dwie książki „Zdrowie i równowaga” oraz „Harmonia zdrowia” doktor Yeshi Donden [osobisty lekarz Dalajlamy – dop. red.]. Tam omówione są bardzo dokładnie cztery Tantry Medyczne, w których nie ma nic na temat leczenia dźwiękiem. Dźwięk rozumiany w tym sensie – to nie ta bajka. Czasem pewne znaczenie w terapii ma tylko recytowanie mantr – ale i w tym przypadku nie o dźwięk tu chodzi.

Mimo wszystko twierdzenie, iż terapia dźwiękiem mis jest elementem medycyny tybetańskiej staje się coraz bardziej popularne nawet w Tybecie.

I w Dharamsali, i w Lhasie, bez najmniejszego problemu można kupić „misy tybetańskie”, sprzedawane przez samych Tybetańczyków. Mało tego – oni nawet będą ci opowiadać o tym, że tak jest. Po pierwsze dlatego, że to jest biznes, po drugie dlatego, że młodzi sprzedawcy po prostu nie wiedzą, że to nieprawda. Też w to wierzą, bo nie znają własnej tradycji tak dogłębnie, żeby znali pochodzenie każdej rzeczy, a skoro wszyscy „New Age’owcy” tak twierdzą – to czemu nie. To jest w pewnym sensie błędne koło, nie tylko na tym przykładzie. Podobnie jest np. z tłumaczeniem języka tybetańskiego. Pojęcie negatywnego działania karmicznego, czyli tego destrukcyjnego, przez pierwszych misjonarzy zaczęło być, europocentrycznie tłumaczone jako „grzech”. W buddyzmie nie istnieje pojęcie grzechu. Ale to właśnie – kreowanie złego karmana – tłumaczone jako angielskie „sin”, weszło w mowę Tybetańczyków, uczących się angielskiego i podróżujących po świecie. Nie są świadomi, że pojęcie „grzechu” zupełnie nie pasuje do tego, co mają na myśli, po prostu zostało to inaczej przetłumaczone. Czy to oznacza, że termin grzechu istnieje w buddyzmie, w tradycji tybetańskiej? Nie. Jest to efekt pomyłki, która została głęboko wchłonięta. Podobnie jest z tymi misami. Wszyscy pytają o te misy, jest masowa produkcja, no i… kręci się.

A czy sama misa, jako produkt, ma coś wspólnego z kulturą tybetańską?

Czasem jest to wręcz wbrew jej samej. Na przykład widziałem misy, na których dnach są mantry czy wizerunki bóstw. Dawniej misy nie były opatrywane żadnymi mantrami, a już umieszczanie na dnie, czymś, co przylega do ziemi, wizerunku bóstwa jest zwykłą profanacją. Zresztą ten typ mis pierwotnie nie był nawet produkowany w Tybecie – przybyły z Nepalu i Indii.

W takim razie skąd te „misy tybetańskie”?

Marketingowo od dawna wszystko, co tybetańskie znakomicie się sprzedawało. Każda rzecz, która miała w nazwie czy tytule „Tybet”, była chętniej kupowana. Bo Tybet jest daleko, zafascynowanie nim trwało od XIX wieku, i wiek XX, przez czasy hipisowskich podróży na Wschód aż do dzisiaj. Natomiast w wielu wypadkach za tym zafascynowaniem nie szło żadne zrozumienie faktycznej kultury, medycyny czy religii Tybetu. Przenosimy nasze oczekiwania i zachodnie wyobrażenia na tamten grunt, nie podpierając tego głębszym zrozumieniem. Niemiecki inżynier i radiesteta, Peter Hess opatentował nazwę i system nauczania gry na tzw. „misach tybetańskich”, założył też szkołę i sprzedaje licencje na naukę według stworzonego przez siebie systemu szkolenia – nazwa pełni znakomitą rolą marketingową, bo pozytywnie kojarzy się ze Wschodem, egzotyką i duchowością…

Przenosimy na Tybet też nasze zachodnie wyobrażenia.

Oczywiście. W naszych głowach roją się pewne mity i wyobrażenia na temat Tybetańczyków, które najczęściej nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Dźwięk mis i gongów ma jednak jakieś pozytywne działanie. Są podobno na to dowody. Być może. Nie przeczę, że koncert mis i gongów, które brzmią naprawdę ładnie, może się podobać i sam to lubię – ale dlaczego musi się to od razu nazywać „tybetańskie”?. Jak misa czy gong wibruje w pobliżu ciała to może to być przyjemne i relaksujące. Niemniej jednak nie ma to nic wspólnego z tybetańską medycyną. Może poza holistycznym pojmowaniem ciała ludzkiego, jako jedności fizycznej, psychicznej i energetycznej – co cechuje jednak wszystkie medycyny Wschodu. Nic poza tym. Nie znam jednak wyników specjalistycznych badań naukowych na ten temat. Dźwięk na pewno może odgrywać ważną rolę terapeutyczną – muzykoterapia jest bez wątpienia skuteczna, alej jej skuteczność nie zależy od tego, że będziemy ludziom wmawiać, że jest ona „tybetańska”.

Czy zatem reklamowanie terapii dźwiękiem „mis tybetańskich” jako czegoś, co jest elementem medycyny tybetańskiej, to nie zwykłe oszustwo?

To jest ewidentne nadużycie. Ale sama dobrze wiesz, pracując w mediach, że nawet największa bzdura powtarzana odpowiednio często, stanie się w końcu częścią rzeczywistości. Nie ma sensu z tym walczyć, bo jakakolwiek polemika z takim stanowiskiem, jest bezproduktywna i bezowocna. Machina zbyt szybko się kręci. Jednak warto o tym publicznie mówić, bo może przynajmniej nie wszyscy nie dadzą się oszukiwać.

felieton: Agnieszka Lakner
wywiad: Kaśka Paluch